Gdzieś między zimowym przesileniem a Nowym Rokiem nasze życie zwalnia na kilka dni. Nawet w oszalałej z pośpiechu Ameryce, gdzie Boże Narodzenie to jedyne religijne święto oficjalnie uznawane przez rząd. Nawet Dowództwo Obrony Powietrznej USA (NORAD) angażuje się w noc z 24 na 25 grudnia w śledzenie trasy przelotu Świętego Mikołaja, uruchamiając w tym celu oddzielną stronę internetową.
Żaden z ewangelistów nie określił dnia ani miesiąca narodzin Jezusa. Tradycja Kościołów Wschodniego i Zachodniego przyjmuje, że zdarzyło się to w zimie. Według najbardziej rozpowszechnionej interpretacji, chrześcijanie w trzecim wieku nie znając faktycznej daty narodzin Chrystusa, ustanowili symboliczną datę Bożego Narodzenia na dzień 25 grudnia, w dzień po przesileniu zimowym, gdy zaczyna przybywać dnia.
Obchodzenie świąt w grudniu jest jednak starsze niż chrześcijańska tradycja. Neopoganie celebrują zimowe przesilenie. Chrześcijańskie Boże Narodzenie wypromowało w Ameryce Chanukę do rangi jednego z głównych świąt celebrowanych przez społeczność żydowską. Upowszechnił się nawet obyczaj wręczania prezentów, mimo że nie było to częścią ich oficjalnej tradycji. Afroamerykanie próbują też spopularyzować „nową świecką tradycję” – festiwal Kwanzaa i dołączyć go na stałe do tradycyjnego pakietu świąt.
Dziś zresztą dla milionów ludzi ten czas jest już rytuałem luźno związanym z religią. Święta – polityczna poprawność w Ameryce nie zawsze pozwala mówić jakie – stały się olbrzymim mechanizmem napędzającym cykl produkowania i sprzedawania towarów. Ale to także czas dobroczynności. W grudniu szaleństwo dawania ogarnia dosłownie wszystkich – poczynając od wrzucania drobnych do kociołków wolontariuszy z Armii Zbawienia, po wypisywanie czeków na astronomiczne sumy. Amerykanie przekazują na cele charytatywne więcej niż roczny dochód narodowy średniego europejskiego państwa. Dawaniu sprzyjają przepisy podatkowe, w czym przejawia się amerykański pragmatyzm. Każdy z nas może przecież odtrącić sobie od dochodu pieniądze i dary wpłacone lub przekazane na cele charytatywne, czy na wsparcie swojego kościoła, jeśli uczyni to przed końcem roku kalendarzowego.
Spędziłem w Ameryce ponad ćwierć wieku i doskonale pamiętam jak bardzo dla nas – Polaków rzuconych za ocean – te dni są szczególne. Dopiero w Wigilię, Boże Narodzenie i w Nowy Rok widać jak Polska jest daleko. I to pomimo wszystkich facebooków, skype'ów, e-maili, czy kolęd w polskiej telewizji. W tych dniach uświadamiamy sobie potrzebę wyciszenia i bliskości z najbliższymi. Także z tym, którzy zostali w Polsce. Z nutką zazdrości, bo przecież nad Wisłą obchodzi się aż dwa dni świąt, a przy sprzyjającym kalendarzu (tak jak w tym roku) wystarczy kilka dni urlopu aby świętować aż do Trzech Króli. Już samo składanie świątecznych życzeń przez ocean z kilkugodzinną różnicą czasową jest bolesnym przypomnieniem dzielącej ludzi odległości.
Pamiętam, jak bardzo zarówno my, jak i nasi bliscy znajomi właśnie te święta chcieliśmy przeżyć po polsku. Jak żadne inne. Wigilijny post, sianko pod obrusem, oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, czy dzielenie się opłatkiem – te obyczaje różnią się radykalnie od obowiązującego w Ameryce skomercjalizowanego kanonu. Są z zupełnie innego świata. To wszystko przywieźliśmy ze sobą z Polski, albo otrzymaliśmy w spadku po rodzicach czy dziadkach. W sylwestra mogliśmy pójść ze wszystkimi rozświetlony neonami Times Square, ale Boże Narodzenie chceliśmy przeżyć ,,po naszemu”.
Docieranie do Świąt i Nowego Roku to męczący wielotygodniowy rytuał. Zakupowy szał, który nie kończy się przecież 25 grudnia, bo już następnego dnia zaczynają się wielkie poświąteczne wyprzedaże, a obdarowani pod choinką zamieniają na towary swoje gift cards. To wielkie handlowe malle, w których rozbrzmiewają wciąż melodie „Jingle Bells” czy „Let it Snow”, choinki i dekoracje wszechobecne na długie tygodnie przed świętami, w kinach kolejne produkcje filmowe o elfach i Świętych Mikołajach. Elewacje domów i ogródki obwieszane są tysiącami lampek, dekorowane nadmuchiwanymi figurkami aniołów i Mikołajów z reniferami, czy choinkowymi wieńcami. Szklane kule, w których pada śnieg, a coraz rzadsze są szopki ze sceną Narodzenia. W ten przewrotny sposób sacrum Świąt przeplata się z profanum codzienności. Komercjalizacji świąt nie da się zawrócić, trzeba więc nauczyć się z nią żyć. Od nas samych zależy zaś zawsze, na ile wyzwoliliśmy się z tych okowów doczesności.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama