Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
fot. NEIL HALL/EPA-EFE/Shutterstock
A long time ago in a galaxy far, far away… – czyli w minionym tysiącleciu, w czasach kiedy najsprawniejsze komputery posiadały mniejszą moc obliczeniową od dzisiejszych smartfonów, narodził się fenomen kulturowy, który przeniknął do naszego życia codziennego. Odwieczny mit walki Dobra ze Złem, osadzony w kosmicznym uniwersum okazał się tak atrakcyjny, że ,,Gwiezdne Wojny” stały się nieodłączną częścią naszej rzeczywistości. I wpłynęły na dzieje świata. Termin ,,Imperium zła” użyty przez Ronalda Reagana w odniesieniu do ZSRR i przyjęty przez członków Kongresu kosmiczny program amerykańskich zbrojeń, ochrzczony właśnie terminem ,,gwiezdne wojny” to jeden z elementów politycznej układanki, które naprawdę doprowadziły do rozpadu Pax Sovietica. Oczywiście ZSRR rozpadłby się też i bez filmów Lucasa, ale zapamiętalibyśmy ten czas zupełnie inaczej.
Pamiętne frazy Help me, Obi-Wan Kenobi, May the Force be with you czy I have a bad feeling about this usłyszałem po raz pierwszy w 1979 roku, kiedy pierwsza część wchodziła (z kilkunastomiesięcznym opóźnieniem w stosunku do normalnego świata) na ekrany polskich kin. Smutnawo dobiegała swoich dni gierkowska dekada. I wtedy ten film był dla nas jak gwiazdka z nieba. Po fantastycznej, ale nieco jak na gusty szerokiej publiczności przeintelektualizowanej ,,2001. Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka zobaczyliśmy dynamiczne widowisko pełne wizualnych fajerwerków. Strzelające do siebie statki kosmiczne, świat brudnych spelunek, przemytników, opresyjnych sił imperialnych ale i dzielnych rebeliantów, walk na miecze świetlne i przede wszystkim tajemniczej Mocy – to musiało robić wrażenie. Podobnie było w przypadku kolejnych odcinków pierwszej trylogii oglądanych w czasach Jerzego Urbana i Wojciecha Jaruzelskiego. W pamięci zapadło mi długie oczekiwanie zimową porą w kilometrowym ogonku do lubelskiego kina ,,Kosmos” (pozdrawiam krajan) po bilety na seans. Choć nie mogę dziś przypomnieć sobie, o którą część chodziło.
Pamiętam też autentyczną owację amerykańskich widzów, gdy w 1999 roku w kinie w Clifton w New Jersey na ekranie pojawiły się pierwsze litery odchodzących w kosmiczną dal napisów zapowiadających emocje drugiej prequelowej trylogii. I takie same brawa, gdy z ekranu zniknął ostatni kadr ,,Star Wars. The Phantom Menace”. Świat kosmicznej baśni żył i trwał mimo kilkunastoletniej przerwy między trylogiami. A zaczęło się od niepozornego filmu science fiction, z minimalnym budżetem i dystrybucją. Produkcją w zasadzie niechcianą i skazaną za zaliczenie do kina klas B.
Stany Zjednoczone mają swoich pokulturowych herosów, choćby Supermana, Spidermana, czy Batmana. Mają też inny i starszy kultowy cykl science-fiction – Star Trek, posiadający także miliony wiernych wyznawców. Żadnej z tych produkcji nie udało się jednak osiągnąć takiego globalnego zasięgu i popularności co cykl ,,Gwiezdnych Wojen”. Badacze kultury będą tu się pewnie rozpisywać o wielokodowości filmowej sagi, co sprawia, że mogła ona zawsze trafić do kolejnej grupy fanów nie zniechęcając starych zagorzałych zwolenników.
Ponad 40 lat temu, kiedy z gdzieś z tanich komiksowych pomysłów zaczął wyłaniać się scenariusz pierwszego filmu nikt nie był w stanie przewidzieć zasięgu zjawiska. Uniwersum stworzone przez George’a Lucasa rozrosło się do gigantycznych rozmiarów. To nie tylko filmy składające się na trzy trylogie oraz oficjalne spin-offy. To kreskówki, seriale TV, komiksy i liczone już w setkach książki. Część z nich tylko luźno powiązana jest z głównym kanonem obejmującym historie będące oficjalnie częścią gwiezdnowojennego uniwersum i stanowiące spójną całość z wydarzeniami przedstawionymi w filmach. Kanon też sam się zmieniał w ciągu czterech dekad, bo zmieniały się i ewoluowały pomysły scenarzystów ze stajni Lucasfilmu, a potem Disneya.
Fandom “Gwiezdnych Wojen”, czyli społeczność najwierniejszych fanów, liczony jest dziś w dziesiątkach milionów osób. Upowszechnienie internetowych forów sprawiło, że fani ,,Gwiezdnych Wojen” potrafią spierać się w nieskończoność o szczegóły życia seksualnego Ewoków, detale budowy mieczy świetlnych i maszyn kroczących, czy regulamin umundurowania imperialnych szturmowców. Na poważnie i z uporem godnym najlepszej sprawy. Ale potrafią też okazywać swoje niezadowolenie, czego dowodem była fala hejtu, jaka posypała się na głównych aktorów, scenarzystów oraz recenzentów najnowszej trylogii. ,,Ostatni Jedi” miał bowiem zbyt odbiegać od konserwatywnego kanonu. W skrajnej postaci fascynację uniwersum Lucasa uosabia Jediizm lub religia Jedi, oparta na wartościach, jakim hołdowali rycerze korzystający z jasnej strony Mocy. W wielu krajach działają oficjalnie uznane organizacje, zarejestrowane jako związki wyznaniowe. A zaczęło się – przypomnijmy – od średnio udanego scenariusza, w którym Han Solo miał być początkowo wielkim zielonym potworem.
W tym wszystkim warto jednak pamiętać, że ziemskie uniwersum ,,Gwiezdnych Wojen” to przede wszystkim gigantyczny biznes, na którym zarobiono już dziesiątki miliardów dolarów. Ostatnia dziewiąta część kanonu, choć spina w klamrą dzieje rodziny Skywalkerów na pewno nie oznacza pożegnania z uniwersum Lucasa. Jego otwartość sprawia, że mamy do czynienia z doskonałym produktem marketingowym. Nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja. Na pewno wrócimy jeszcze do dawnych czasów w bardzo, bardzo odległej galaktyce. Chciałoby się powiedzieć: “Coś się kończy, coś się zaczyna”, ale byłby to cytat z zupełnie innej sagi.
Tomasz Deptuła
Reklama