Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 23 grudnia 2024 08:42
Reklama KD Market

Nie wierzę w miasta sanktuaria. Deportowany Polak opowiada o zatrzymaniu przez ICE

fot.Google Map/ICE.gov
44-letni Krzysztof M. nie wierzy w ideę miast sanktuariów. Nie przekonuje go dyrektywa nowej burmistrz Chicago, zakazująca policji współpracy z agentami federalnymi. Dobre rady prawników, by „zachować milczenie i niczego nie podpisywać”, jego zdaniem, na niewiele się zdają. W kwietniu ubiegłego roku Krzysztof został zatrzymany przez ICE na ulicy Irving Park w Chicago. Blisko rok po deportacji do Polski, w rozmowie telefonicznej już z Londynu opowiada nam o swoim doświadczeniu. Był wtorek 17 kwietnia, tuż po ósmej rano. Krzysztof właśnie odwiózł syna do szkoły i jechał do pracy. W rejonie Harlem i Irving Park zauważył za sobą policyjne światła nieoznakowanego pojazdu. Krzysztof pamięta – był to ciemnoniebieski dodge caravan nowszego rocznika. Mężczyzna skręcił w Irving Park, lecz gdy pojazd włączył światła po raz drugi, pomyślał sobie, że chyba chodzi o niego i zjechał na pobocze. Dwóch mundurowych, jeden Amerykanin i jeden Latynos, podeszło do niego i poprosiło o prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Później, już w więzieniu, Krzysztof uświadomił sobie, że widział już gdzieś tego białego agenta – był u niego w pracy i pytał o część do samochodu, lecz nic nie kupił. „Zostałeś zatrzymany przez ICE” Krzysztof wyciągnął prawo jazdy, lecz gdy zaczął tłumaczyć, że nie ma dowodu rejestracyjnego, bo prowadzone przez niego auto jest własnością dilera, u którego pracuje, nakazano mu wyjść z samochodu. “Dlaczego?” – zapytał. “Bo ten samochód jest kradziony. Jedziesz z nami” – oświadczyli mundurowi. Krzysztof nie stawiał oporu, bo był przekonany, że za chwilę cała sytuacja się wyjaśni, gdy tylko policjanci skontaktują się z jego pracodawcą. Założyli mu kajdanki, posadzili w swoim miniwanie, zapięli pas. Dopiero wówczas jeden z nich uchylił wiatrówki, spod której na mundurze ukazał się napis “ICE”. “Zostałeś zatrzymany przez US Immigration and Customs Enforcement” – oświadczył jeden z oficerów. Krzysztof nie pamięta, by okazano mu wówczas nakaz aresztowania. Pamięta, że zadrwił tylko “Panowie, to po co te szopki z kradzionym samochodem”. Jechali około dwadzieścia minut do nieoznakowanego budynku za automatyczną przesuwaną bramą. Po drodze agenci zadawali pytania, lecz Krzysztof odmawiał odpowiedzi. W budynku były biurka z komputerami oraz sale zamykane elektronicznie. Tam spisano jego informacje, pozwolono wykonać jeden telefon i kazano czekać. Po 5-6 godzinach przewieziono go do podobnego ośrodka w śródmieściu Chicago. – Prowadzili mnie skutego kajdankami łączącymi ręce i nogi, niczym kryminalistę, który zabił matkę z dzieckiem. Tak też mniej więcej się czułem – relacjonuje Krzysztof. Po 2-3 godzinach w drugim ośrodku, wraz z grupą innych imigrantów zapakowano go do kolejnego autobusu. Był już wieczór, gdy dowieziono ich do więzienia powiatu McHenry, około 50 mil od Chicago. Tam pobrano od Krzysztofa odciski palców i zadano szereg pytań. Kazano wziąć prysznic i wręczono jaskrawy pomarańczowy uniform: skarpetki, spodnie, dwie pary majtek, dwie podkoszulki, bluzka z krótkim rękawem z napisem “McHenry County Jail” na plecach i zamknięte klapki. Zaprowadzono do dwuosobowej celi, gdzie był już jeden Latynos. Gołe ściany, ubikacja, metalowe łóżka przykręcone do ścian z materacem grubości siedmiu centymetrów, jedno malutkie okienko na zewnątrz. Tu Krzysztof M., mąż i ojciec trójki dzieci, w tym dwóch obywateli amerykańskich, mechanik, kierowca i pracownik budowlany, przebywający w Stanach Zjednoczonych od 17 lat, miał spędzić kolejnych 89 dni. Kawa z kranówki Śniadanie – szósta rano. Jakiś placek, rzadziej jajko. Raz w tygodniu banan lub soczek w kartoniku. O 11 lunch w postaci makaronu z soją i listka sałaty. Kolacja o 4 pm była podobna do lunchu i składała się z ryżu lub makaronu z sosem sojowym. – Jedzenie było wyjątkowo obrzydliwe; człowiek jadł, żeby nie umrzeć – wspomina Krzysztof. Jednak najbardziej dokuczało mu, że nie dostawał nic do picia. Piło się tylko kranówkę. W więziennym sklepiku można było kupić małą kawę za 15 dol., ale nie można jej było zaparzyć, bo nie było wrzątku. – Zalewaliśmy ją więc wodą z prysznica lub z kranu. Odwiedzin nie było, były tylko kontrolowane rozmowy telefoniczne, które były bardzo drogie. Utrzymanie bieżącego kontaktu z rodziną kosztowało go do kilkudziesięciu dolarów dziennie. Telekonferencje, z których nigdy nie skorzystał, to koszt 30 dol. za 5 minut rozmowy. Więźniowie w skrzydle imigracyjnym podzieleni byli według kategorii przewinień. 64-osobowy blok, gdzie przebywał Krzysztof, należał do spokojnych. – Było tam sporo Latynosów i Hindusów, jeden Ukrainiec i jeden Serb. Na sąsiednim bloku był inny Polak, który czekał na deportację. Przez trzy miesiące Krzysztof nie widział słońca, gdyż więźniowie nie wychodzili na zewnątrz. Jak upływały dni? – Na rozmowach, dyskusjach, grze w karty, szachy lub warcaby, czytaniu. Pod koniec pobytu nadarzyła się rozrywka w postaci meczów mistrzostw świata w piłce nożnej, które więźniowie mogli oglądać na małym telewizorku. – Byłem kompletnie załamany – wspomina Krzysztof. – Trudno opisać, co się ze mną działo, gdy żona opowiadała mi przez telefon, jak pięcioletni syn za każdym razem, gdy otwierały się drzwi do domu, wołał “Tata!”, a tata nie przychodził… Dom z psem i ogródkiem Zanim doszło do zatrzymania, przez dziewięć lat Krzysztof wraz z żoną i trzema synami wiódł spokojny i szczęśliwy żywot w Wietrznym Mieście. Miał legalny numer SS, prawo jazdy stanu Illinois, nieźle mówił po angielsku, oboje z żoną pracowali, a najstarszy syn studiował. Mieli dom, samochody, dobre prace, psa, ogródek i przyjaciół. Polak przyznaje, że zapomniał nawet, że może być deportowany. Był przekonany, że w razie jakiegokolwiek zatrzymania, ma przecież legalne prawo jazdy Illinois i numer Social Security. Nikt przecież nie poprosi go o akt urodzenia czy zieloną kartę. Wyznaje jednak, że nigdy nie podejrzewał, że służby imigracyjne wyegzekwują wobec niego nakaz deportacyjny wydany w innym stanie blisko dziesięć lat wcześniej. Do Stanów przyjechał z żoną i najstarszym, kilkuletnim wówczas synem, na początku 2001 roku przez Kanadę. Osiedlili się w New Jersey. Od początku chciał zalegalizować pobyt i żyć “jak Pan Bóg przykazał”. – Byłem młody i niedoświadczony. Kolega Polak zaprowadził mnie do “świetnego” polskiego adwokata z polecenia. Złożyliśmy dokumenty na zieloną kartę. Dostałem pozwolenie na pracę, choć ważne tylko na dwa miesiące. Dostałem numer Social Security. Na internecie śledziłem postępy z moim podaniem o stały pobyt. Wszystko wyglądało dobrze. Wreszcie w 2004 r., parę miesięcy po narodzinach drugiego syna, dostaliśmy z żoną wezwanie na rozmowę w urzędzie imigracyjnym w New Jersey. Deportacja do Chicago Jakież było jego wielkie zdziwienie, gdy na interview usłyszał, że nastąpił błąd i że nie kwalifikuje się do otrzymania zielonej karty. Gdy zapytał dlaczego, usłyszał, że “odpowiedź dostanie na piśmie w ciągu 180 dni”. Odpowiedź nie przyszła jednak ani za 3 miesiące, ani za rok, ani nawet dwa. W międzyczasie Krzysztof odwiedził dwóch innych adwokatów, z których obaj oznajmili mu, że do jego sprawy nie ma dostępu i że pozostaje mu tylko czekać. Wreszcie w połowie 2007 roku Krzysztof postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Na stronie internetowej Urzędu Imigracyjnego znalazł podanie o pozwolenie na pracę, wypełnił je i wysłał wraz z wymaganą opłatą. Za parę miesięcy dostał do domu pozwolenie na pracę. Wówczas zrobił to samo dla swojej żony. Nabrał przekonania, że wszystko jest w porządku. Rok później, w 2008 roku, Krzysztof dostał pismo z urzędu imigracyjnego zawiadamiające o rozpoczęciu procedury deportacyjnej, unieważnieniu wszystkich jego dokumentów i terminie stawienia się w sądzie imigracyjnym. – Kolejny mistrzowski prawnik, tym razem były prokurator w sądzie imigracyjnym, powiedział mi, że nie mam szans i doradził, by podpisać zgodę na dobrowolne opuszczenie kraju. Dodał, że mogę pojechać do Chicago i mieć kilka lat spokoju, że najpóźniej za drugiej kadencji Obamy na pewno wejdzie reforma imigracyjna, że wówczas zapłacę karę i będę mógł założyć nową sprawę – relacjonuje Krzysztof. Po dwukrotnym odroczeniu decyzji na ostatniej rozprawie w 2009 r., za radą adwokata Polak podpisał dokument Voluntary Departure i… wyjechał z rodziną do Chicago. Krzysztof szacuje, że przez 17 lat wydał łącznie do 25 tysięcy dol. na prawników imigracyjnych, zarówno polskich, jak i amerykańskich. Czuje się oszukany i jest rozgoryczony faktem, że wykorzystują oni ludzką niewiedzę i nieznajomość skomplikowanych przepisów, by zarabiać na imigrantach. Wylot z sanktuarium Jak ICE wpadło na trop Krzysztofa? I dlaczego po tylu latach? Te pytania mężczyzna sam zadał agentom, którzy – jak przyznaje – momentami udawali kumpli. “Kolejka jest bardzo długa, kolego, ale dosięgnie każdego. Takich jak ty dziennie przybywa setki. Nie możemy się wyrobić, a pracy mamy do końca życia i nasze dzieci też” – odpowiedzieli mu. Dziś Krzysztof jest przekonany, że żadna osoba przebywająca w Stanach Zjednoczonych bez ważnego pozwolenia, nie może czuć się bezpiecznie. – I to bez względu na to, czy i na jakiej wizie wjechałeś – turystycznej, pracowniczej, czy z kraju bezwizowego. Zapytał również agentów, według jakich kryteriów wybierają kandydatów do deportacji. Odpowiedzieli, że wyrywkowo. Idea miast sanktuariów, do których należy Chicago, i ochrony na poziomie municypalnym czy nawet stanowym, zdaniem Krzysztofa, nic nie znaczy. – To oszustwo, kompletna nieprawda. W obliczu prawa federalnego dyrektywy burmistrz nic nie znaczą. Każdy nielegalny może być zatrzymany przez ICE, choć nie każdy musi być deportowany – podkreśla Krzysztof. W 89. dniu od zatrzymania, w niedzielę 15 lipca, pogranicznicy doprowadzili Krzysztofa do drzwi samolotu LOT-u. Tym razem bez kajdanek, w eskorcie, niczym prezydenta – śmieje się Polak. Moment, gdy samolot wznosił się w górę, wciąż wydaje się Krzysztofowi jakiś surrealny. – Patrzyłem na ulice wokół O’Hare, którymi jeździłem setki razy, i zastanawiałem się, jak będę w stanie żyć bez tego kraju i bez rodziny, którą tu zostawiam… Polecieć do taty Po około tygodniu w Polsce Krzysztof pojechał do kuzyna w Anglii. – Wiedziałem, że to jedyny kraj, gdzie mogę zarobić uczciwe pieniądze, by choć przez parę miesięcy pomóc żonie i synom w Stanach, zanim zdecydujemy co będzie dalej. Mężczyzna przyznaje, że pozbieranie się po całym tym doświadczeniu zajęło trochę czasu. Długo nie mógł rozmawiać o dzieciach, trząsł mu się głos, zaczynał płakać. Z czasem zaczęło się na nowo układać. Po pół roku do Krzysztofa dołączyła żona i dwóch młodszych synów. Średni, nastolatek, bardzo przeżył przeprowadzkę. Najmłodszy, 6-latek, chciał tylko “lecieć do taty”. Najstarszy syn został w Stanach, aby skończyć studia. W maju br. 23-letni Mateusz, jako pierwszy w rodzinie, z wysokim wyróżnieniem zdobył dyplom studiów wyższych w dziedzinie historii i filozofii na Uniwersytecie Emory w Atlancie. Na uroczystości graduacyjnej nie było jednak jego rodziców ani rodzeństwa. Wkrótce potem Mateusz zdecydował o opuszczeniu Stanów, by dołączyć do swojej rodziny w Anglii. Dziś Krzysztof z rodziną mieszkają w Londynie, wynajmują dom, oboje z żoną pracują w prowadzonej przez siebie małej firmie zajmującej się sprzątaniem i utrzymaniem ogródków. Parę razy odwiedzili już rodzinę w Polsce, dzieci chodzą do szkoły. – Na chleb nam nie brakuje – mówi Krzysztof, lecz przyznaje, że nowy kraj nigdy nie dorówna Ameryce. – Nigdy nie będę żałować tych 17 lat w Ameryce. Ten kraj nauczył mnie życia. Jest piękny, zadbany, otwarty, przyjazny i daje niesamowite możliwości. Wierzę, że kiedyś jeszcze dane nam będzie go odwiedzić. Krzysztof pamięta jeszcze, jak w drodze na lotnisko zapytał agentów, dlaczego deportują ludzi, którzy kochają ten kraj i po prostu chcą w nim mieszkać. Na to pytanie nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Joanna Marszałek [email protected] fot.Google Map/ICE.gov
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama