Kocham Chicago. Choć nie zawsze tak było. Uczyłam się go kilkanaście lat. Z wyjątkowo płaskiego miasta bez wyrazu, z brzydkimi, ściśniętymi i nieotynkowanymi domami stało się dla mnie jednym z najbardziej fascynujących miejsc do życia. Uwielbiam jego różnorodność, bogactwo, skrajności, mieszankę języków, ras, kultur, religii i kuchni.
I choć mam gromadkę dzieci w wieku szkolnym, stanowczo sprzeciwiam się koncepcji obowiązkowej przeprowadzki na przedmieścia, zamieszkania w nudnym symetrycznym domku z równo przyciętym trawnikiem, pieszym dystansem do szkoły oraz robienia zakupów w Walmarcie. Lubimy wyskoczyć z rowerami nad jezioro Michigan, podjechać na gyros do Greektown, owocowy smoothie do Chinatown, mrożoną włoską lemoniadę na Taylor Street i do Pilsen na najlepsze w mieście tacos i tortas. Uwielbiam fakt, że przy porannym wjeździe na zakorkowaną autostradę miasto wita mnie majestatycznym krajobrazem wieżowców i że pokrywające je chmury lub wyłaniające się zza nich słońce sprawiają, że nigdy nie wyglądają tak samo.
Uwielbiam fakt, że bez umawiania „playdates” synek wchodzi na płot, żeby zawołać do zabawy swojego hinduskiego sąsiada, że emerytowany Irlandczyk Dennis „zza eli” naprawi mi popsutą spłuczkę, że nadgorliwa prawniczka Christina z naprzeciwka ze wszystkim dzwoni na policję, a Carlos dwa domy dalej zna wszystkie plotki na temat właściciela okolicznej pizzerii powiązanego z mafią. Przyzwyczaiłam się nawet do krzyków i przekleństw samotnego dziadka – weterana, który za domem kolekcjonuje miejskie kubły na śmieci. W moim normalnym chicagowskim domu na normalnej chicagowskiej ulicy, na przestrzeni lat była i policja, i COPA, i producenci z Chicago Med i Chicago Fire, a nawet FBI.
Nauczyliśmy się żyć z codziennym widokiem radiowozów, karetek i straży pożarnej na sygnale. Dzieci wiedzą, gdzie można chodzić, a gdzie nie, z kim rozmawiać, a z kim nie, że podejrzanie ruchliwy zakład fryzjerski na rogu należy omijać szerokim łukiem, a do naszego ulubionego parku z boiskiem do bejsbola należy zawsze chodzić dwójkami. Właśnie ten okoliczny park stał się oazą normalnego dzieciństwa i normalnego dorastania, bez konieczności zapędzania wszystkich do miniwana i dowożenia na planowane zajęcia. Ot, taki normalny park. Zimą można tu rzucać się śnieżkami i lepić bałwana, wiosną i latem biegać, jeździć na rowerach i hulajnodze, grać w siatkówkę czy frisbee, tańczyć, spacerować lub siedzieć na trawie z książką.
Do tego parku zaganiam dzieci w ostatnich dniach, gdy powoli zaczyna wkradać się wakacyjna nuda. Bo gdy zabawki już dawno poszły w niepamięć, gdy nikt już nie mieści się w plastikowym baseniku na trawniku za domem i gdy nagle największy „fun” jest z tabletem, u koleżanki lub w „shopping mall”, to wtedy zaczyna się problem.
Jakież było moje wielkie zdziwienie, gdy w miniony weekend na ścianie u wejścia do tegoż parku zobaczyłam świeże, ogromne i wyjątkowo szpecące czarne graffiti z dziwacznymi symbolami. Podobne oznaki wandalizmu widziałam przecież niejednokrotnie, ale nigdy tak blisko, nigdy tak wyraźnie, nigdy w „naszym” miejscu. I choć już nazajutrz sprawne służby miejskie usunęły graffiti, szkoda została wyrządzona. Na sąsiedzkiej grupie facebookowej rozgorzała dyskusja o wprowadzającym się do okolicy gangu, który oznakował park, w którym bawią się nasze dzieci, a sąsiad Carlos szybko rozszyfrował i przetłumaczył grupowiczom zatrważające znaczenie poszczególnych symboli.
Kocham Chicago. Odmawiam przeprowadzki na bezpieczne przedmieścia, zamieszkania na nudnej ulicy, weekendowego podlewania trawnika i pozbywania się z niego uważanych za chwasty pięknych żółtych mleczy. I tylko gdy ośmiolatek podczas spaceru niewinnie zapytał mnie: “Mama, czy to były fajerwerki, czy ktoś strzela?”, to zastanawiam się, czy na pewno dobrze robię.
Joanna Marszałek
Matka, żona, dziennikarka. Ustronianka, w USA od 2000 r. Duchem niepoważna smarkula, która przez większość czasu musi udawać dorosłą. Naiwna idealistka, szczególnie wyczulona na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość na świecie. Tłumaczka, blogerka, kierowca, zaopatrzeniowiec, kucharka i sprzątaczka. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Visual & Communication Department w City Colleges of Chicago. Od 2016 r. z dumą piastuje stanowisko kierownika działu społecznego „Dziennika Związkowego”.
fot.Joanna Marszałek/Pexels.com
Reklama