Wielkanoc to dla mnie niepowtarzalne dni w roku. Od wczesnego dzieciństwa wielkie wrażenie robił na mnie dźwięk wielkanocnych dzwonów, który niósł się daleko po kilku dniach ciszy. Wszystko budziło się do życia, a w tej scenerii śpiew „Alleluja”, czyli „Chwała Panu” był wyrażeniem tego, co działo się w duszy. Każdego roku czuję to samo. Lubię być człowiekiem „wielkanocnym”, gdyż jest to dla mnie przebudzenie wewnętrznej radości, która jak motor napędza codzienność. Łatwiej jest koncentrować się na złu, dramatach i tragediach. Zdecydowanie prościej przychodzi narzekać i rozważać w nieskończoność to, co przygniata, rozdrapując rany. Trudniej jest być radosnym, nie w znaczeniu wesołkowatości, ale radości, która ma swoje źródło w głębszych pokładach nas samych. Taka radość jest pomimo tego wszystkiego, co przybija.
Tegoroczna Wielkanoc przyniosła tragiczne wieści ze Sri Lanki. Zamachy bombowe w kościołach i hotelach. Setki zabitych i poszkodowanych. Prawdziwy dramat. Zdjęcia zakrwawionego ludzką krwią wnętrza kościołów, figury Zmartwychwstałego Chrystusa i świecy Paschalnej momentalnie obiegły świat. Nie dało się nie zapłakać nad losem tych niewinnych ludzi. Poszli świętować Zmartwychwstanie, a spotkała ich śmierć. Za co? Raczej za Kogo? Przecież przyczyna tej i wielu podobnych śmierci jest jedna: za Chrystusa, za to, że są chrześcijanami. Za to, że poszli do kościoła, nie wstydzili się publicznie wyznawać swoją wiarę. Młody mężczyzna wchodzący do jednego z kościołów, który za kilka minut zdetonował bombę, wchodził pewnym krokiem. Zagadnięty przez kogoś, wszedł i zdecydowanie poszedł na przód kościoła. I stało się. On także poświęcił swoje życie. Nie myślał, że to, co ma zrobić jest największym złem, wynikiem bezsensownej nienawiści. Na nic tu jednak komentarze i jakiekolwiek słowa. Trzeba zamilknąć.
A tu dzwony biją radośnie, że Zmartwychwstał Pan! Jak to wszystko pogodzić? Patrzę na zdjęcie dziewczynki w białej sukience, jednej z ofiar ataku. Wszyscy nazywają ją „małym aniołkiem”. Martwi ludzie przykryci delikatnymi całunami, ciała kładzione do trumien, niesione do zbiorowych mogił. Jest ból. Tym bardziej, że z chrześcijańskiego świata dochodzą kolejne informacje o zamachach, mordach i lejącej się krwi. Każdego dnia chrześcijaństwu przybywają nowi męczennicy. Tak wielkiej ilości nie było jak dotąd w historii. A przecież to dwudziesty pierwszy wiek! Nic się nie zmieniło od czasów Imperium Rzymskiego. Czy można się cieszyć? Radować? Uśmiechać? Można i trzeba!
Każda z ofiar jest mocnym świadectwem tego, że Chrystus żyje. To jest nawet najmocniejsze świadectwo. Są takie miejsca na świecie, gdzie ludzie wiedzą, że za otwarte przyznawanie się do chrześcijaństwa grozi im śmierć. I chociaż są mniejszością, mają odwagę, która płynie z siły i autentyczności ich wiary. Tyle, że ta ich siła nie staje się nienawiścią, zaciskaniem pięści. To są ludzie pokoju. Miałem okazję poznać przed laty chrześcijan w zachodniej Afryce. Pokój i radość na twarzy, niegasnący uśmiech. Tak ich zapamiętałem.
Maciej Musiał, młody aktor, jest autorem rozważań tegorocznej akademickiej drogi krzyżowej w Warszawie. Przy dziesiątej stacji napisał: „Ile razy dzisiaj ludzie obdzierają Jezusa z szat. Domagają się wolności, a sami nie szanują czyjejś wiary. Szydzą z tych, którzy publicznie przyznają się do Chrystusa. Ile razy ja nie miałem odwagi przeżegnać się przed posiłkiem, zasłaniałem krzyż na piersiach. Ile razy nie reagowałem, gdy ktoś w mojej obecności obrażał mojego Boga… Daj mi Jezu odwagę, abym zawsze był przy Tobie, nie ranił, nie odzierał z szat. Abym umiał przyznać się do Ciebie. Abym umiał stanąć w Twojej obronie”.
Zmartwychwstały Jezus na Sri Lance i w innych miejscach świata został okryty krwią męczenników. Krwią odważnego świadectwa. Na swojej drodze spotkali Zmartwychwstałego, który powiedział do nich: „Witajcie!”. Po ludzku, znowu po ludzku, to wielka tragedia. Oni jednak są już spokojni i szczęśliwi. Ich świadectwo wiary będzie trwało do końca świata. Czemu jednak wciąż potrzeba takich świadectw? Bo Chrystus wciąż irytuje i denerwuje tych, którzy wiedzą, że On jest, ale nie wierzą. Wiedzą, bo inaczej by nie drwili i nie posuwali się do tak ekstremalnych czynów. A ja modlę się o taką wiarę. Mocną i odważną. I nie zamierzam przestać się radować i uśmiechać. Pomimo.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
fot.123RF
Reklama