Kilka dni temu stuknęło mi 46 lat życia na tym świecie. Jak by nie było, to już zapewne druga połówka, a w najlepszym wypadku ostatnie lata przed połową. Psychologowie mówią o tak zwanym kryzysie wieku średniego. Inaczej przeżywają go kobiety, inaczej mężczyźni. Kryzys ten może dotykać wszystkich sfer człowieka, także duchowej. I jak każdy kryzys, w zależności od tego, jak jest podejmowany, dla jednych może być prawdziwym dramatem, czymś niechcianym i trudnym, dla innych zaś prawdziwym darem i szansą na kolejny wzrost. Może być prawdziwą trampoliną ku większej dojrzałości. Ciekawą obserwację podejmuje jezuita Stanisław Biel. Pisze on, że kryzys wieku średniego w wymiarze duchowym „związany ze świadomością popołudnia, podobnie jak kryzys tożsamości, charakteryzuje się negacją dotychczasowych wartości duchowych i pragnieniem poszukiwań nowych”. Jest to jednak szczególnie owocny okres. „Duchowa noc (kryzys) wyraża się przez potrzebę interioryzacji, oderwania się, potrzebę wolności, miłości, kreatywności, przekroczenia siebie. Porzuca się siebie, by spotkać się z drugim człowiekiem. Przejawem nocy jest pragnienie kochania i bycia kochanym”. Niektórzy mistrzowie życia duchowego uważają wręcz, że głębokie życie wewnętrzne zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce.
Samo słowo „kryzys” pochodzi z języka greckiego i może oznaczać: wybór, decydowanie, zmaganie się, walkę, ale i trudność, niepokój, przełom, przesilenie. Według psychoanalityków, „kryzys połowy życia wynika z faktu, iż refleksja nad dotychczasowym życiem wymusza w człowieku zadanie sobie pytania o sens dalszego życia, cele, wartości, tożsamość i jakość relacji z otaczającym światem oraz stawianie pytań natury egzystencjalnej „kim jestem, dokąd zmierzam?”, „co naprawdę jest w życiu ważne?”. Jest to czas potwierdzenia drogi, którą się idzie do celu, lub dokonania ponownego wyboru.
Tak się złożyło, że w samym dniu urodzin, medytując nad słowem Bożym, pojawiła mi się refleksja na temat celu, którym według wiary chrześcijańskiej jest życie wieczne w pełnym zjednoczeniu z Bogiem. Jest to rzeczywistość nieunikniona i nie da się przed nią uciec. Żeby było ciekawiej, nasza wiara mówi o tak zwanych rzeczach ostatecznych, a są nimi: śmierć, sąd Boży, a po nim – niebo albo piekło. Rozmyślając nad tym, uświadomiłem sobie, że nie mogę zapomnieć o tej alternatywie, która czeka moją duszę po sądzie. Niebo, czyli stan wiecznego szczęścia, lub piekło, będące stanem wiecznego potępienia. A to, gdzie się znajdę, zależne jest ode mnie i mojego postępowania.
Tego dnia przypomniała mi się stara praktyka duchowa, zwana „przygotowaniem na śmierć”. Ćwiczenie to proponowali święci, a stosowano je w zakonach, w ramach comiesięcznego dnia skupienia. Polega ona na tym, żeby wyobrazić sobie, że oto jestem na łożu śmierci i pomyśleć, że już za chwilę stanę przed sądem Boga. Myśląc o samej śmierci, jako przejściu z tego życia na Ziemi do życia wiecznego, wiem, że pójdę tam zostawiając wszystko, co było tutaj, w tym życiu. Relacje z innymi, dobra materialne, pracę, wszystko. Nie będą już więcej ważne przyjemności oraz to, kim jestem. Moja dusza odłączy się od ciała, które pójdzie do grobu, albo zostanie spalone. Dusza zaś stanie przed Bogiem, żeby zdać raport z życia i usłyszeć werdykt Sędziego. Nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpi, dlatego powinienem być zawsze gotowy, bo każda chwila może być ostatnią i kiedyś taką się stanie. I teraz stawiam sobie pytanie: Czy jestem gotowy na śmierć? Gdyby tak dzisiaj był ostatni dzień mojego życia, co chciałbym zrobić? Z kim się pojednać, kogo przeprosić, komu wybaczyć, komu wyznać miłość? Może spłacić jakiś dług? Uregulować wszystkie rachunki, porozdawać wszystko, co mam, także te najcenniejsze rzeczy?
Uważam, że to praktyka naprawdę genialna! Kształtuje poczucie realizmu, daje ogromną wolność i pomaga w regularnym porządkowaniu siebie i swojego życia, a także w stawaniu się lepszym. Jako że rozmyślania te miały miejsce w przeddzień Popielca, zachęciły mnie do tego, by zacząć regularnie stosować tę praktykę w życiu. Uważam, że myślenie o własnej śmierci pomaga być codziennie lepszym dla drugich i samego siebie. I pomaga w byciu bardziej wolnym. Uwalnia też od panicznego lęku przed godziną własnej śmierci.
Kiedy dziś sypałem głowy popiołem, raz po raz, na zmianę wypowiadałem słowa: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Mówiłem to wszystkim i samemu sobie. Bo ta pamięć prowadzić może ku nawróceniu do bycia lepszym „ja”. To wszystko jest wielką szansą, którą byłoby szkoda zaprzepaścić. Może zatem warto wykorzystać czas wielkiego postu na podobne przemyślenia? I bez względu na to, w jakim wieku jestem, postawić sobie na nowo jasny cel. Szczęście! I to wieczne szczęście! Przejście z życia do Życia! Póki co, jest bardzo wiele do zrobienia. Bo prawdziwy post, to nie odmówienie sobie czegoś, ale wyjście w kierunku drugiego człowieka, z sercem na dłoni.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
fot.pxhere.com
Reklama