Tańczą siarczystego oberka i eleganckiego poloneza, czardasza, kankana i clogging. Mają repertuar z oper i operetek. Szczycą się największą i najbardziej różnorodną kolekcją strojów wśród polonijnych zespołów. W ciągu roku występują około 60 razy – tańczą na najsłynniejszych chicagowskich scenach, w najbardziej eleganckich salach balowych, na plaży, pikniku i na ulicy. Z Magdaleną Solarz, dyrektorem artystycznym Teatru Pieśni i Tańca Wici, rozmawia Joanna Marszałek.
Joanna Marszałek: Czy może Pani raz na zawsze wyjaśnić, co oznacza nazwa „Wici”?
Magdalena Solarz: – Kto nie wie, ten najwyraźniej przysypiał na lekcjach historii! Choć zespół istnieje od 1972 roku, nazwę Wici przyjął nieco później. Na początku nazywał się Rzeszowiacy, ponieważ założyła go rodzina z Rzeszowa. Uznaliśmy jednak, że ta nazwa zawęża nas do jednego regionu Polski. Urządziliśmy głosowanie i wśród licznych propozycji ja zgłosiłam „Wici” – trochę na cześć moich dziadków związanych ze Związkiem Młodzieży Wiejskiej „Wici”, lecz również w nawiązaniu do staropolskiego zwrotu „rozsyłania wici”, czyli rozsyłania wiadomości. Dawniej doręczał je jeździec na koniu w postaci wykręconych, zapalonych gałęzi. Wszyscy zbiegali się na główny plac, by posłuchać wiadomości. My jesteśmy zapaleni w tańcu i też roznosimy wiadomości – oczywiście dobre. Młodzież przegłosowała tę nazwę i tak już zostało.
Dla Amerykanów to nazwa raczej trudna do wymówienia?
– 60 procent naszych występów jest dla widowni amerykańskiej i dla nich jesteśmy „dablju-aj-si-aj”, czasami wiki, waki, wuki… Nazwa to trudna rzecz, zwłaszcza żeby brzmiała dobrze na arenie międzynarodowej. Ponieważ w naszym repertuarze są nie tylko polskie tańce ludowe i narodowe, lecz również charakterystyczne tańce amerykańskie i tańce z oper czy operetek, parę lat temu również zmieniliśmy nazwę z „zespołu pieśni i tańca” na „teatr tańca”, co lepiej oddaje to, co robimy.
Czy częstotliwość występów oraz przewaga publiczności amerykańskiej świadczą o tym, że jest moda na ludowość?
– W Stanach nie trzeba walczyć o ludowość. Tutaj folklor nie jest lekceważony, ma się dobrze, nagrywa, zarabia i cieszy się uznaniem. Muzyka folk traktowana jest na równi z jazzem, a taniec ludowy na równi z baletem. Na festiwale, na które jeździmy, zjeżdżają się tysiące młodych ludzi z całego świata – zapalonych w tańcu. To trochę jak z muzyką poważną – nie jest dla tłumów, ale ma tłumy wielbicieli. W Polsce muzyka ludowa niestety wciąż czasami kojarzy się z kiełbasą, z kapustą, nie jest popularna. Tymczasem nie dość, że muzyka ludowa ma w sobie polską historię i obrzędy, to najwięksi kompozytorzy, łącznie z Chopinem, z niej korzystali. Można ją podać na światowym poziomie, albo zniszczyć nieciekawymi zespołami, niechlujnymi kostiumami, kiepskim poziomem.
Co zatem odróżnia Wici od podobnych polonijnych zespołów działających w Chicago?
– Nie ma chyba drugiego takiego zespołu ani teatru, ani w USA, ani w Kanadzie lub Europie, który mógłby poszczycić się takim bogactwem garderoby, jakie my mamy. Kostiumy to ogromne przedsięwzięcie – trzeba o nie dbać, reperować, dokupywać. Nasze stroje w małej części można było zobaczyć w kalendarzu, który wydał w tym roku „Dziennik Związkowy”. Było tam pokazanych 12 strojów z prawie 40 różnych zestawów. Oprócz polskich strojów regionalnych mamy kilka zestawów amerykańskich, stroje balowe, teatralne, z oper itp. Cały czas musimy uaktualniać nasze zbiory, co oczywiście pochłania ogromne koszty.
Skoro o kosztach mowa, w lutym Wici zostały uhonorowane nagrodą w wysokości 5 tys. dolarów, przyznaną przez Związek Lekarzy Polskich podczas dorocznego Balu Lekarzy. Na co przeznaczycie te pieniądze?
– Ta nagroda, z której jesteśmy bardzo dumni i za którą serdecznie dziękujemy, zostanie przeznaczona właśnie na kostiumy, a także na spłatę długów po zeszłorocznych festiwalach. Każdy wyjazd wiąże się ze sporymi kosztami, których pokrycie jest możliwe dzięki naszym hojnym sponsorom, z których największym jest Związek Narodowy Polski. Nie jest tajemnicą, że żadna instytucja artystyczna nie utrzyma się sama – opery, teatry, zespoły w Polsce i na świecie – w 80 proc. są dotowane i tak samo dzieje się w Ameryce.
Jak zaczęła się współpraca Wici z lekarzami?
– Jakieś dwadzieścia lat temu ówczesna prezes doktor Barbara Roniker zaprosiła nas na pierwszy Bal Lekarzy. Wydała mi się wówczas bardzo zasadnicza, wręcz groźna. Pamiętam, że byłam przerażona i bardzo przejęta, aby nasz występ spełnił oczekiwania tego bardzo wymagającego środowiska. Cóż, musieliśmy się jednak spodobać, bo od tego czasu zapraszani jesteśmy rokrocznie na tę prestiżową imprezę już od 20 lat. Z czasem przyszło też doświadczenie – występ w eleganckiej sali hotelowej u lekarzy będzie różnił się od występu w Orchestra Hall czy na innej scenie. Bardzo cenię sobie współpracę z lekarzami i wyniosłam z niej ogrom spostrzeżeń artystycznych, technicznych i logistycznych. Chciałam tu podkreślić, że naszą rokroczną obecność na tej prestiżowej imprezie zawdzięczamy wyłącznie naszej pracy i bardzo wysokiemu poziomowi artystycznemu, nie kumoterstwu i nie znajomościom.
Taniec i ludowość towarzyszą Pani od dziecka…
– To prawda, a to głównie za sprawą mojej babki Zofii Solarzowej, która była pedagogiem, instruktorem teatralnym, organizatorką uniwersytetów ludowych. Babcia stworzyła wiele zespołów ludowych i wszędzie mnie ze sobą targała. Największy i najważniejszy z nich to Promni – Ludowy Zespół Artystyczny działający przy Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i noszący imię mojej babci. Od maleńkości żyłam folklorem i ludowymi sprawami, chodziłam do szkoły muzycznej, a przed wyjazdem do Stanów tańczyłam w Promnych. Byłam również w grupie przygotowawczej do Mazowsza; moje kształcenie w Karolinie, z którego bardzo dużo wyniosłam, zostało przerwane wakacjami w Stanach w 1974 r., z których nigdy nie wróciłam…
I co było dalej?
– W Chicago trafiłam do Rzeszowiaków, dzisiejszych Wici, jako tancerka. Szybko oprócz tańczenia zostałam kierownikiem muzycznym grupy. Od tego czasu kontynuuję dzieło Wici, stale rozszerzając i urozmaicając nasz repertuar. W Wiciach tańczy obecnie ponad 200 osób – w ośmiu grupach dziecięcych, grupie młodzieżowej, głównej grupie reprezentacyjnej i grupie oldboyów. Mamy własną wspaniałą kapelę. Do tego mamy siedmiu choreografów – oprócz mnie i Anny Strojny jest pięciu młodych nauczycieli, choreografów, w większości moich wychowanków. W małych Wiciach kształcimy późniejszych członków grupy reprezentacyjnej. W ubiegłym roku daliśmy 60 występów – to bardzo dużo, jesteśmy zmuszeni niestety niektórych odmawiać. Najbardziej cieszy, gdy publiczność wiwatuje, zachwyca się i wzrusza. Dzieje się tak zarówno w przypadku widowni polonijnej, jak i amerykańskiej.
Czy muzyka i zespoły ludowe mają przyszłość?
– Nacisk na zachowanie korzeni, poprzez organizację licznych festiwali folklorystycznych, zachowanie tradycyjnej sztuki itp. kładzie m.in. działająca w partnerstwie z UNESCO międzynarodowa organizacja CIOFF (International Council of Organizations of Folklore Festivals and Folk Arts). W przypadku zespołów ludowych trzeba tylko umieć znaleźć równowagę między prostymi formami dobrymi do zabawy na weselu a przesadną sztucznością reprezentowaną czasami przez niektóre zawodowe zespoły ludowe. Młodzież może lepiej się bawić przy muzyce ludowej granej na żywo niż na dyskotece. Raz nawet organizator dyskoteki przyszedł do mnie z pretensją, bo młodzież poszła tańczyć do naszej grającej na żywo kapeli. To świadczy o tym, że młodzież lgnie do folkloru.
Dziękuję za rozmowę.
[email protected]
Zdjęcia: Artur Partyka, z archiwum Wici
Reklama