… zlikwidować konto na Facebooku, zamknąć profil na Instagramie, wyłączyć Messengera, przestać ćwierkać na Twitterze, itp., itd.? Coraz częściej poważnie się nad tym zastanawiam. Chociaż z jednej strony są tacy, co opiewają doskonałość rozwiązań portali społecznościowych, szybkość przekazywania informacji, budującą się „wspólnotę” tych, którzy zawierają znajomości z ludźmi z całego świata, to muszę wyrazić to szczerze, że chyba jestem już tym okrutnie zmęczony. Swoistym drugim życiem, w wirtualnym świecie. Tak, ja, który ma ponad dwa i pół tysiąca „znajomych”. Tylko wirtualnie. Niestety od dawna już to wiem, jak bardzo miejsca te służą inwigilacji, czy najprościej rzecz mówiąc, podglądaniu przez czasami zupełnie obcych ludzi. Był czas, wiele lat temu, że prowadziłem osobistego bloga. Miałem potrzebę dzielenia się swoimi przemyśleniami, poszukiwaniami, odkryciami, przeczytanymi lub zasłyszanymi tekstami. Z czasem blog zamienił się w konto na portalu, gdzie przestaje się być anonimowym. Setki umieszczanych zdjęć, krótszych i dłuższych informacji pomagały w budowaniu swojego „ego”. Czy jednak wypełniały przestrzeń samotności?
Na początku tego roku jeden ze znajomych księży ogłosił, że likwiduje konto. Ktoś, kto chce mieć z nim osobisty kontakt, zawsze może napisać e-maila lub zadzwonić. Jak słusznie zauważył, wątpliwe są owoce ewangelizacji prowadzonej w ten sposób. Wszak coraz częściej miejsca te są istnym polem bitwy i rozgrywek politycznych, społecznych i religijnych. „Mowa nienawiści” króluje. I człowiek chce, czy nie chce, musi aplikować sobie setki, tysiące różnych informacji, które nie nastrajają najlepiej, nie zawsze właściwie ukierunkowują, a powodują, że budzi się w człowieku agresja, bunt, rozpacz. I nie zastanawiając się, skąd się to w nim bierze, człowiek, użytkownik internetu brnie jeszcze głębiej w oferowanym mu marazmie. Oczywiście, znów niektórzy mogą w tym miejscu powiedzieć, że nawet papież używa portali społecznościowych, prezydenci i czołowi politycy. Owszem, ale czy ja też muszę należeć do „wszystkich”?
Osobiście czuję, jak z tygodnia na tydzień wzmacnia się we mnie irytacja i pogłębia jakaś pustka z tym związana. I choć niczego jeszcze nie zrobiłem w tym kierunku, żeby sprawę rozwiązać, to stawiam sobie głośno pytanie o dalszy sens. Bierze się to także z faktu, że życie w wirtualnym świecie pochłania całe okrągłe godziny. I staje się formą ucieczki od rzeczywistości. Ucieczką usprawiedliwioną wszystkimi racjami, które mówią o korzyściach życia w takim świecie. W ostatnich dniach zacząłem przeglądać archiwalne numery katolickich czasopism, wydawanych tuż po II wojnie światowej w Polsce. W każdym znajdują jakieś interesujące artykuły, które z biegiem lat nie straciły na wartości. Pisane piękną polszczyzną przez ludzi, którzy tworzyli prawdziwie intelektualny świat. To byli ludzie z klasą. Mądrzy, światli, bacznie obserwujący rzeczywistość, oczytani, twórczy. Wiele tych tekstów jest wciąż aktualnych. I szczerze, zachwyciło mnie to przeglądanie i wczytywanie się. Powoli uruchomiło myślenie. To nie jest tak, że dzisiaj brakuje intelektualistów. Jednak mam wrażenie, że ten świat też bardzo się zmienił. Zdecydowanie więcej emocjonalnie naszpikowanych tekstów, niż rzeczowych przemyśleń. Może dlatego, jeśli już się takie pojawią, to bez wczytywania się w treść, a bazując jedynie na hasłach-tytułach, skrótach i komentarzach, wielu buduje swoją opinię i upowszechnia ją dalej, jednym kliknięciem na takim, czy innym portalu. Wielu boi się takich tekstów, że mogą okazać się zbyt mocne i prowokujące do jakiejś konfrontacji. Komentarze, to także coś, czego najczęściej w postach na internecie po prostu nie czytam i nie komentuję dalej. Tam jest najczęściej główne siedlisko nienawistnej mowy i tworzenia opinii nie zawsze zgodnej z prawdą.
Odwiedziłem ostatnio w szpitalu 92-letnią panią, bodajże trzecie pokolenie Polaków w Ameryce. Pomimo tego, owa pani rozumie wiele po polski i mówi po polsku, bo kiedyś rodzice posyłali do sobotniej polskiej szkoły. Jednak zachwyciło mnie to, że cierpiąc w szpitalu i mając słuszny już wiek, ta kobieta nie rozstaje się z książką. Czyta w każdej wolnej chwili. Rozmowa z taką osobą jest czymś niezwykłym i ubogacającym, prowokującym do tworzenia. Ta pani jednak nie używa portali, one jej nie są potrzebne. Idzie drogą, na której przez wieki ludzie osiągali pełnię, także mądrości.
Paradoks osamotnienia i pogłębiającej się u coraz większej liczby ludzi depresji, kiedy ma się w zasięgu ręki swój wirtualny świat z dziesiątkami, setkami, tysiącami „przyjaciół i znajomych”, mówi sam za siebie. Przeczytałem taką myśl włoskiego psychologa Valerio Albisettiego na temat przyjaźni. Pisze on: „Przyjaźń jest właśnie tym miejscem, gdzie można wyrazić własną niepewność, własne zagubienie, dlatego, że stosunek przyjaźni jest miejscem bezgranicznej ufności i zupełnej akceptacji”. Nie tak jest jednak najczęściej w internecie. Powiedz, że ci źle, trudno i samotnie, że się gubisz, albo chorujesz. Nie zostawią suchej nitki na tobie. I to kto? „Przyjaciele”! Dlatego lepiej chwalić się sukcesami i to tak, żeby wzbudzić zazdrość, albo obgadywać innych lub sytuacje. A może jednak trzeba by spróbować pozamykać to wszystko i wrócić do realnego świata i kilku, a może tylko jednej prawdziwej, przyjacielskiej, bliskiej relacji?
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
fot.pxhere.com
Reklama