Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 22:28
Reklama KD Market

Marzec, kwiecień, maj, czerpień...

Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy dbałość o poprawność języka polskiego była w moim domu priorytetem. Ile to ja się nie nawymyślałam systemów, nagród, karteczek, ściągawek... Nawet przedszkole dla córki wybierane było pod kątem polskiej nauczycielki, żeby moje nie mówiące wówczas po angielsku trzyletnie dziecko było w stanie zrozumieć panią. Wszystko po to, by osiągnąć cel, który dziś wydaje mi się nieosiągalny – czystość językową moich urodzonych w USA dzieci. Jest to o tyle trudne, że z dwojga rodziców tylko ja mówię w domu językiem Piastów. Lata minęły, obowiązków przybyło, czasu na naukę ubyło, a górę wzięła wydajność komunikacji. Już sama nie upieram się przy schowkach, wnękach i garderobach, i płaszcze wieszam po prostu w klozecie, a gdy padam z nóg, rzucam się na tapczan w living roomie, nie w salonie i nie w dużym pokoju, no i czasem posyłam dziecko po coś do bejzmentu, już nie do piwnicy. Nie zadręczam już córki nastolatki ćwiczeniami wymowy twardego „r” na nieszczęsnym buraku, macham ręką na deklinację i koniugację, a nieraz z ubolewaniem stwierdzam, że dzieci bardziej rozumieją moje kazania głoszone łamaną angielszczyzną niż skomplikowane wywody prowadzone w języku polskim. Z rodzica zadowolonego, gdy dziecko mówi poprawnie po polsku graduowałam (tak – „graduowałam”) na rodzica, który cieszy się, gdy dziecko w ogóle mówi po polsku. A zdarza się to w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach. Czasem w domu w obecności gości lub poza domem w obecności rówieśników. Wówczas w rozmowie telefonicznej najdłuższą frazę nastolatków – „OK” – zastępuje, o dziwo, długi dialog łącznie z formami powitania i pożegnania, zwrotami grzecznościowymi i troskliwym pytaniem „jak jest mój dzień”. Mam szczerą nadzieję, że te wysiłki wywierają zamierzony efekt zaimponowania rówieśnikom znajomością egzotycznego, obcego języka polskiego. Czasami człowiek chce po prostu ułatwić sobie życie, jak niedawno, gdy pomagałam mojemu drugoklasiście wykuć polskie nazwy miesięcy, które jak wiadomo są wyjątkowo kłopotliwe, gdyż nie mają, jak większość języków, łacińskiego rodowodu. Zamiast kombinować, tłumaczyć i sama próbować zrozumieć, dlaczego nasi przodkowie zrezygnowali z januara na rzecz stycznia i augustusa na rzecz sierpnia, poszłam na sposób syna i jego własną metodę. Styczeń pochodzi więc od „stitches”, czyli szwów założonych po noworocznej imprezie, luty ma szczęście, bo rymuje się z butami, czerwiec wraz z sierpniem usilnie chcą zostać hybrydowym „czerpniem”, na wrzesień naprowadza dziwoląg „w-jesień”, październikowi pomógł fakt, że zaczyna się na „pa” jak „pumpkin”, a grudzień uratowało to, że przychodzi GRUby Santa Claus. Ciotki w Polsce mogą sobie marszczyć brwi słysząc nasze dzieci, a „the panis” w polskich szkołach łapać się za głowę. Tylko my, polonijni rodzice, rozumiemy, że nie każde dziecko ucząc się języka polskiego ma taki dobry czas i ja nie myślę, że chcemy usłyszeć od niego najgorsze – że jest skończone. Joanna Marszałek Matka, żona, dziennikarka. Ustronianka, w USA od 2000 r. Duchem niepoważna smarkula, która przez większość czasu musi udawać dorosłą. Naiwna idealistka, szczególnie wyczulona na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość na świecie. Tłumaczka, blogerka, kierowca, zaopatrzeniowiec, kucharka i sprzątaczka. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Visual & Communication Department w City Colleges of Chicago. Od 2016 r. z dumą piastuje stanowisko kierownika działu społecznego „Dziennika Związkowego”.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama