Można go spotkać przy skrzyżowaniu Western i Van Buren, gdzie codziennie przejeżdżam z dziećmi w drodze ze szkoły. Pierwszy raz zwrócił naszą uwagę... uśmiechem. Nie pamiętam, co miał napisane na kartce, którą trzymał, ale ten uśmiech łatwo zapamiętać. Bo ilu bezdomnych, przechadzając się z kubkiem na skrzyżowaniu, uśmiecha się? Nie jak ten wychudzony z Western i North, którego boją się dzieci, trzęsący się i błogosławiący kierowców. I nie jak ten przy zjeździe na Oakley, który podchodzi zdecydowanie za blisko szyby kierowcy, z wyrzutem i gniewem pokazuje dno swojego kubka, jakby rozkazywał, żeby coś wrzucić.
„Nasz” bezdomny przechadza się z uśmiechem. Jest młody i ma włosy do ramion. – Mama, on trochę przypomina Jezusa – powiedziała kiedyś córka. A już kompletnie mnie ujął, gdy w listopadzie zamiast kubka przechadzał się między pojazdami z halloweenowym wiadereczkiem w kształcie dyni.
– Chcesz kanapkę? – zapytałam raz Uśmiechniętego nieśmiało, niepewna jego reakcji. – I love sandwiches – odpowiedział łagodnym głosem. Dostał dwie. Odjeżdżając widziałam w lusterku, jak zagląda w ser i robi wielkiego gryza. Dzieci były zachwycone dobrym uczynkiem.
Innym razem nie mieliśmy ze sobą nic, więc wracaliśmy z domu na skrzyżowanie z wyszukaną kanapką przygotowaną przez dzieci. Raz zaparkowałam na poboczu i pozwoliłam córce podejść do Uśmiechniętego, by sama mu ją wręczyła. Wróciła rozpromieniona: – Mama, on ma na imię Matthew. Potrzebuje skarpetki i szczoteczkę do zębów.
Od tej pory wręczanie Matthew drobnostek stało się naszym zwyczajem. Dostał paczkę ciepłych skarpet z Costco. Dostał szczoteczkę i pastę do zębów. Dzieci oddawały mu kanapki, batoniki z granolą i soczki w kartoniku. A gdy usłyszałam „mama, a może zaprosimy Matthew na obiad”, zawahałam się, czy być może ta „przyjaźń” nie zaszła za daleko.
Przed świętami dłużej go nie widzieliśmy. Gdy Matthew nie było na skrzyżowaniu, dzieci były rozczarowane. Zwłaszcza średnia córka, zainspirowana przez Matthew, przejęła się losem ulicznych żebraków. Przygotowała świąteczne paczki: kubek z zupką Ramen, para skarpet, paczka ogrzewaczy do rąk i stóp oraz batonik. Paczki prawie się rozeszły, ale Matthew wciąż jeszcze nie dostał swojej.
To był jeden z mroźniejszych wieczorów rozpoczynającej się zimy. Przy znajomym skrzyżowaniu wyłoniła się sylwetka. – To Matthew! – krzyknęły dzieci z radością. – Szybko, paczka! Odsunęłam szybę i wystawiłam rękę z torbą. Podchodził wolniej niż zwykle. Nie uśmiechał się. Był poważny i zagniewany. Z daleka przyglądał się zawartości paczki. Odebrał ją obojętnie. Nie ucieszył się. Nie podziękował. – Czego potrzebujesz? – zapytałam starym już prawie zwyczajem. – Money!!! – wykrzyknął złowrogo, ku zdumieniu dzieci. – Podwieźć cię do schroniska na Harrison? – zapytałam, nie dowierzając temu, co mówię. – Wyrzucili mnie – warknął tylko na odchodne oddalając się w stronę innych pojazdów.
Światło zmieniło się na zielone. Powoli ruszam. W lusterku widzę zmieszane miny dzieci. Rozczarowane. Trochę przestraszone. Smutne. – Merry Christmas! – zdążyła jeszcze krzyknąć córka. Ale Matthew już nas chyba nie słyszał.
Joanna Marszałek
Matka, żona, dziennikarka. Ustronianka, w USA od 2000 r. Duchem niepoważna smarkula, która przez większość czasu musi udawać dorosłą. Naiwna idealistka, szczególnie wyczulona na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość na świecie. Tłumaczka, blogerka, kierowca, zaopatrzeniowiec, kucharka i sprzątaczka. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Visual & Communication Department w City Colleges of Chicago. Od 2016 r. z dumą piastuje stanowisko kierownika działu społecznego „Dziennika Związkowego”.
fot.google map
Reklama