Na kulturowej wojnie, która toczy się pomiędzy progresywną lewicą i wielbiącą stary porządek rzeczy prawicą, pojawił się niedawno kolejny front. Tym razem poszło o jedną z najbardziej znanych piosenek, granych przy okazji świąt Bożego Narodzenia – „Baby It's Cold Outside”. Nagle okazało się, że śpiewana przez damsko-męski duet, napisana 74 lata temu piosenka jest obraźliwa i utrwala kobiece i męskie role – zdobywcy i zdobywanej. Według najbardziej obrażonych zimowym szlagierem, jest on apoteozą gwałtu i sugeruje używanie tzw. ruffies, czyli tabletki gwałtu. Oburzeni słuchacze zainterweniowali, a wiele amerykańskich stacji radiowych, kierowanych polityczną hiperpoprawnością, zdjęło „Baby it's Cold Outside” ze swoich ramówek. To z kolei oburzyło rzeszę tych, którzy w piosence nie widzą nic zdrożnego czy godzącego w kobiecą godność, a podoba im się melodia.
[ot-video type="youtube" url="https://youtu.be/7MFJ7ie_yGU"]
Wsłuchałem się w słowa tego przeboju i w sumie rozumiem obie strony. Mężczyzna namawia kobietę, by została na noc, ta się kryguje, chciałaby, ale co ludzie powiedzą; on naciska, ona odpiera naciski, w końcu chyba zostaje, ale to zostaje niedopowiedziane, bo piosenka się kończy. Czy można się czepiać? Pewnie, że tak. Piosenki, tak jak książki czy filmy, to składniki kultury popularnej, która kształtuje role społeczne. Ta akurat utrwala groźne niekiedy, bo mogące prowadzić do seksualnej przemocy męskie przekonania, że kobiece „nie” nie jest odmową, a zachętą i właściwie oznacza „tak”.
Ale nie dajmy się zwariować. Wystarczy umieścić szlagier we właściwym kontekście i sprawy nie ma. Piosenkę w 1944 roku napisał i skomponował Frank Loesser i zanim kilka lat później trafiła na kinowy ekran i stała się przebojem, śpiewał ją z żoną na przyjęciach, by zabawić gości. W latach 40. nie do pomyślenia było, żeby niezamężna kobieta została na noc u mężczyzny, a flirt i początkowe kobiece „nie” były normą. Pytanie „Co jest w tym drinku?” nie było natomiast dociekaniem, czy pływają w nim rozcieńczone roofies, a żartobliwym podsumowaniem zbyt śmiałego żartu lub postępku. Utwór, choć na swoje czasy dość obyczajowo śmiały, nie był w żadnym wypadku zachętą do gwałtu. I nie jest nią nadal.
W tym miejscu konieczna jest refleksja nad czasami, w jakich przyszło nam żyć. „Baby It's Cold Outside” okazuje się seksistowskie, młodzież powszechnie uznaje, że heteroseksualna orientacja jest passe i wypada być co najmniej „bi”, a ludzie obruszają się, gdy zwrócić się do nich per „ona” czy „on”. Niedawno miałem okazję być na wykładzie dotyczącym sprawiedliwości społecznej i to, co usłyszałem, postawiło mi włosy na głowie. Pani profesor po wygłoszeniu kilku komunałów, np. „wszyscy pochodzimy z Afryki” i „jest tylko jedna rasa, ludzka rasa”, wzięła się za dekonstrukcję stereotypów płciowych. Słuchacze dowiedzieli się, że płeć jest, uwaga, konstruktem kulturowym. Tu nie wytrzymałem i spytałem, czy chodzi jej o płeć biologiczną, czy role płciowe. Pani profesor spojrzała na mnie jak na „dzierżącego wszystkie przywileje świata białego heteroseksualnego mężczyznę” i powiedziała, że gdyby kobietę i mężczyznę, takich jak ich natura stworzyła, czyli gołych, zarośniętych i bez żadnego groomingu postawić koło siebie, to byliby nie do odróżnienia. Opadła mi szczęka.
Po wykładzie nie wytrzymałem i napisałem maila do szefa wydziału nauk społecznych i bezpośredniego przełożonego pani profesor. Przedstawiłem się jako osoba o poglądach liberalnych i grzecznie poprosiłem, aby ex cathedra przestano opowiadać bzdury i robić ludziom wodę z mózgu. Zaprotestowałem przeciwko naukowemu infantylizmowi i braku szacunku dla studentów. I zaapelowałem o zdrowy rozsądek.
Bo właśnie w zdrowym rozsądku, a właściwie jego coraz bardziej dotkliwym deficycie, leży sedno problemu współczesnego kulturowego dyskursu. Skrajna lewica walczy o neutralnie płciowe toalety, politycznie poprawne zaimki osobowe i obraża się o świąteczny przebój retro. Efekt jest taki, że prawica z lubością wyłuskuje takie perełki i robi z lewicy bandę oderwanych od rzeczywistości oszołomów, za jednym zamachem wrzucając do kosza z napisem „Uwaga, lewackie bzdury” rzeczy ważne, jak choćby nierówności społeczne, rasizm i nastroje anty-imigranckie, skrajnie nierówną dystrybucję bogactwa, brak (przynajmniej w USA) publicznej służby zdrowia i wiele innych. Na to lewica opisuje swój koszyk jako „Prawackie oszołomstwo”i umieszcza w nim wszystkie pomysły i idee przeciwników, bez zastanowienia się, czy przynajmniej jakaś ich część ma sens. W ten sposób strzelamy sobie wszyscy w kolano, oczywiście ku uciesze elit, polityków i oligarchów.
Dlatego na te święta i Nowy Rok życzę Państwu, oczywiście obok zdrowia, spokoju i dostatku, właśnie zdrowego rozsądku.
Grzegorz Dziedzic
rocznik 1974, urodzony w Lublinie tarnowiak. Człowiek wielu talentów i kilku zawodów, m.in. płytkarz, terapeuta uzależnień i dziennikarz. W Stanach Zjednoczonych od 18 lat. Od 2014 r. kieruje w “Dzienniku Związkowym” sekcją miejską. Pasjonat Chicago i historii chicagowskiej Polonii. Obecnie pracuje nad kryminałem historycznym, którego akcja dzieje się w polskim Chicago.
fot.YouTube.com
Reklama