Pędzę z pracy do podstawówki na świąteczny koncert dzieci. Czy zdążę? Czy sprostam? Czy nikogo nie rozczaruję? „Holidays can be stressful. Slow down” – uspokaja mnie napis na elektronicznej tablicy na autostradzie Kennedy'ego. Nie pierwszy raz tablica ta wywołuje uśmiech na mojej twarzy kreatywnością zamieszczanych tam haseł. Ale jak tu zwolnić, skoro telefon nie przestaje dzwonić, wibrować i „pikać” (kiedyś napis na tej samej tablicy nawoływał do wrzucenia telefonu do bagażnika). Z połykanej na szybko podczas jazdy kanapki wyślizguje się żywiecka i spada na konsolę między siedzeniami. Auto co prawda sprzątane w weekend, ale i tak już na nowo brudne. A co mi tam.
Zdążyłam. Jestem dobrą matką, o czym świadczy fakt, że dołączam do tłumu przepychających się rodziców ze smartfonami wymierzonymi w scenę. Maja błądzi wzrokiem po widowni i rozpromienia się dopiero na mój widok. Obowiązek wypełniony, zdjęcie zrobione. Biorę głęboki oddech, przestawiam na świąteczny nastrój i postanawiam napawać się widokiem moich pięknych, mądrych i zdolnych pociech. „Joy To The World...” – rozlega się znajoma melodia. Telefon. A raczej SMS. „Mama, there is a lockdown, SWAT is here. They have big guns”. To moja świeżo upieczona licealista. Dalej pisze, że dzieci schowane są pod ławkami w zamkniętych klasach – w jednym z najlepszych liceów na północy Chicago.
Niepokój, troska i lęk mieszają się z wewnętrznym głosem, który podpowiada, by nie panikować. Przecież jeszcze tego samego poranka dostałam wiadomość od dyrektora, że śledztwo w sprawie zeszłotygodniowych pogróżek zostało zakończone, a groźby strzelaniny wypisane na ścianie w męskiej toalecie uznane za bezpodstawne. „...Repeat the sounding joy, repeat the souding joy...” – śpiewają dalej maluchy. “Mama, ja nie wiem, czy to tylko ćwiczenie, ale I LOVE YOU”. Chyba jeszcze nigdy słowa “I love you” od mojej amerykańskiej córki nie brzmiały tak przerażająco!
Przecież nie raz w pracy pisałam o strzelaninach w amerykańskich szkołach. W zeszłym tygodniu była jedna w Indianie. Na początku roku – Parkland na Florydzie, gdzie zginęło 17 licealistów. Ale nigdy w Chicago, nigdy tak blisko MOICH dzieci. Przyklejona do telefonu nawet nie zauważam, gdy na scenę wchodzą kolejne grupy, w tym mój siedmiolatek. „Mama, coś się chyba dzieje, bo są psy w budynku” – pisze moja 14-latka.
Ostatni utwór to „So this is Christmas” Johna Lennona w zbiorowym wykonaniu wszystkich klas. Piękna melodia, piękne słowa. „Happy New Year/Let's hope it's a good one/Without any fear” – śpiewają drugoklasiści. „It's over, Mama, everything is OK” - oznajmia SMS-em moja licealistka. A długo powstrzymywane łzy cisną się na policzki. Ale już dość mazgajenia się. Trzeba jechać do domu, skończyć pracę i przygotować kolację.
Lubię rozwiązania. Gdy trzeba, przyklejam plasterek na „ałci”, albo mocno przytulam. Pocieszam, ocieram łzy, daję cukierka i mówię, z większym lub mniejszym przekonaniem, że „wszystko będzie dobrze”. W rzędzie przede mną w różowym kocyku z motylkami inna matka trzyma śpiące paromiesięczne niemowlę. Patrzę na nie i po raz pierwszy z przerażeniem zastanawiam się, jaką przyszłość pozostawiamy naszym dzieciom. I po raz pierwszy nie widzę rozwiązania. Wesołych Świąt Chicago!
Joanna Marszałek
Matka, żona, dziennikarka. Ustronianka, w USA od 2000 r. Duchem niepoważna smarkula, która przez większość czasu musi udawać dorosłą. Naiwna idealistka, szczególnie wyczulona na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość na świecie. Tłumaczka, blogerka, kierowca, zaopatrzeniowiec, kucharka i sprzątaczka. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Visual & Communication Department w City Colleges of Chicago. Od 2016 r. z dumą piastuje stanowisko kierownika działu społecznego „Dziennika Związkowego”.
Reklama