Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, że w ubiegły wtorek Partia Republikańska odniosła „ogromny sukces“ wyborczy. Tak przynajmniej twierdzi Donald Trump, który zdołał jakoś przeoczyć fakt, iż republikanie stracili kontrolę nad Izbą Reprezentantów. Jego przechwałki na temat owego sukcesu można by porównać do sytuacji, w której Hitler chwaliłby się ogromnym sukcesem pod Stalingradem tylko dlatego, że jego armia przetrwała tam pięć miesięcy morderczych walk, zanim z kretesem przegrała i straciła ponad milion żołnierzy.
Republikańska klęska jest oczywista, choć być może nie aż tak duża, jak się spodziewano. Jednak patrząc na wyniki wyborów w niektórych kluczowych obszarach USA, straty rządzącej partii są niemal katastrofalne. Dotyczy to szczególnie północno-wschodnich stanów, takich jak New Jersey i Nowy Jork, gdzie kandydaci republikańscy nie byli w stanie oprzeć się narastającemu gniewowi wyborców „mieszczańskich“, czyli ludzi mieszkających wokół co większych miast. Jeszcze bardziej szokujące jest to, że demokraci odnieśli też sukces w takim stanie jak Kansas, gdzie zdobyli zarówno urząd gubernatora, jak i wysłali do Kongresu Sharice Davids, która zdecydowanie pokonała urzędującego kongresmena Kevina Yodera.
Na poziomie znacznie bardziej lokalnym, ale równie katastrofalnym, republikanie stracili 323 miejsca w stanowych parlamentach, co jest najbardziej dotkliwą porażką od czasów prezydenta Nixona i afery Watergate. Wszystko to jednak mieści się oczywiście w definicji „ogromnego sukcesu“, ogłoszonego przez prezydenta.
A propos walki gubernatorskiej w stanie Kansas, klęska republikanina Krisa Kobacha specjalnie mnie nie dziwi, jako że jest to facet, który od lat znany jest z teorii, że Barack Obama urodził się w Kenii (albo na Marsie), wszystkie wybory w USA są systematycznie fałszowane, a wszyscy muzułmanie w kraju winni być „zarejestrowani“. Okazuje się, że nawet w tak super-konserwatywnym stanie istnieją pewne granice tolerowania idiotyzmu.
Wszystko to jednak nie ma już większego znaczenia. Najważniejsze jest to, że po raz pierwszy w krótkiej historii obecnej kompletnie zwariowanej prezydentury, nad lokatorem Białego Domu zacznie być sprawowana jakaś forma kontroli. W pewnym krzepiącym sensie począwszy od stycznia przyszłego roku znacznie mniejsze znaczenie będzie miało to, co Trump myśli, albo co zamierza, ponieważ wszystkie jego poczynania, szczególnie jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy na głupoty typu graniczny mur z Meksykiem, będą musiały być zatwierdzane przez Izbę Reprezentantów, niezależnie od tego, czy na jej czele będzie stała Nancy Pelosi, czy ktoś inny.
Jestem gotów się założyć, że mur graniczny nigdy już nie zostanie zbudowany, a żałosne prototypy tej zapory, które stoją gdzieś w południowej Kalifornii, staną się pomnikami szaleństwa obecnego rządu federalnego, które powinny dołączyć do zachowanych do dziś części muru berlińskiego. Natomiast jeśli chodzi o przynajmniej połowę najbliższej połowy rodziny prezydenta, może ona skończyć w więzieniu.
Andrzej Heyduk
Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).
fot.ERIK S LESSER/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Reklama