Reakcja poszczególnych prezydentów na naturalne kataklizmy ma zwykle dość istotne znaczenie polityczne. Przekonał się o tym między innymi George W. Bush, który po ataku huraganu Katrina na Luizjanę przeleciał jedynie nad terenem dotkniętym żywiołem, za co został ostro skrytykowany, i co spowodowało znaczny spadek jego notowań. Nigdy potem nie zdołał już odzyskać popularności wśród swojego elektoratu. Natomiast Barack Obama sprawnie zareagował na atak huraganu Sandy, co – zdaniem wielu – pomogło mu w odniesieniu sukcesu wyborczego w roku 2012.
W przypadku obecnego lokatora Białego Domu jest nieco inaczej, gdyż działa on na zasadach, które jeszcze do niedawna byłyby absolutnie nie do przyjęcia. Jego reakcje na naturalne kataklizmy nie mają większego znaczenia, ponieważ i tak wszyscy wiedzą, że nie wpłyną w żaden znaczący sposób na sytuację polityczną prezydenta. Prawda jest taka, że jego osoby żadne skandale się nie imają. Gdyby się imały, już dawno siedziałby w swoim nowojorskim Trump Tower w roli obrażonego na świat prywatnego obywatela. Natomiast w roli prezydenta pojechał nie tak dawno temu do zdewastowanego przez huragan Portoryko, gdzie rzucał radośnie w kierunku gawiedzi paczki z ręcznikami papierowymi, czym przypieczętował federalną pomoc dla społeczności, która straciła w wyniku tego kataklizmu prawie trzy tysiące ludzi. Dziś jednak wódz twierdzi, że aż tak wielu ofiar nie było i że ich liczba została tajemniczo zawyżona przez jego politycznych wrogów, którzy – jak powszechnie wiadomo – zawsze liczą trupy w sposób niekorzystny dla władzy, czyli liberalny.
W przypadku najnowszego kataklizmu, jaki nawiedził szczególnie Północną Karolinę, Trump odwiedził ten teren i ponownie zapisał się w księgach historii przez zaprezentowanie ogromnej, rządowej empatii dla ofiar huraganu. W czasie naprędce zaaranżowanej sesji rozdawania przez prezydenta ciepłych posiłków, niektórym ludziom mówił „have a good time“, tak jakby można się było jakoś rozerwać w obliczu zalanych domów, zdewastowanych pól, zatrutych odchodami rzek, itd. Trump pytał za to ze szczególną troską o to, jak huragan przetrwały okolice Lake Norman. Jest to całkowicie zrozumiałe, gdyż to właśnie tam istnieje pole golfowe pana prezydenta i nie do zniesienia byłby fakt, gdyby zostało ono zalane.
Trumpowi w jego podróży do Północnej Karoliny towarzyszył dyrektor agencji FEMA, Brock Long, który doskonale pasuje do całego tego scenariusza, gdyż nie tylko jest mieszkańcem tego stanu, ale również dojeżdża do pracy rządowymi samochodami, tracąc w ten sposób mnóstwo naszych pieniędzy. W Waszyngtonie wszczęto w tej sprawie śledztwo, ale na razie Long wszystkiemu zaprzecza i twierdzi, że jest bardzo efektywnym szefem FEMA, niosąc skuteczną pomoc wszystkim potrzebującym.
Jako żywo przypomina mi to innego szefa FEMA, Michaela Browna, o którym po huraganie Katrina Bush powiedział „Brownie, you are doing a heck of a job“, a który w ostatecznym rozrachunku okazał się być kompletnym, niezdarnym indolentem, wyrzuconym wkrótce potem z pracy. Być może Long zostanie wkrótce oceniony bardzo podobnie. W każdym razie, jeśli chodzi o empatię, zarówno on, jak i Trump, mają jeszcze niezwykle dużo do nadrobienia.
Andrzej Heyduk
Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).
Na zdjęciu: Powódź w Lumberton w Północnej Karolinie
fot.JIM LO SCALZO/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Reklama