„Wysoki sądzie, czy mógłbym poprosić o nową czerwoną kredkę dla mojego klienta, bo mu się złamała?“. Zwykle w amerykańskich twierdzach bogini Temidy nie słyszy się tego rodzaju próśb ze strony obrońców, ale wszystko wskazuje na to, iż wkrótce niektóre przewody sądowe będą pełne sporów o zabawki, książeczki do kolorowania oraz pieluchy. Wynika to stąd, że rząd federalny uważa, że dzieci w wieku od 18 miesięcy, które muszą poddać się przesłuchaniu przed sądem imigracyjnym, są na tyle świadome swojej sytuacji, iż nie ma konieczności, by były reprezentowane przez dorosłych opiekunów.
W praktyce oznacza to, że małolat w krótkich spodenkach, który albo w ogóle jeszcze nie mówi, albo też potrafi jako tako nazywać pojedyncze przedmioty, stanie przed sędzią, który ma zadecydować, czy „podsądny“ może zostać w USA, czy też będzie stąd wykopany w nieznane. Dodatkową komplikacją jest też to, że nawet jeśli jakieś dziecko potrafi już mówić, zwykle posługuje się obcym językiem, i to niekoniecznie hiszpańskim, lecz jednym z setek narzeczy tubylczych, istniejących w Ameryce Łacińskiej.
W mediach głośno było przez pewien czas o rządowej głupocie, polegającej na odseparowywaniu dzieci nielegalnych imigrantów od rodziców. Potem sprawa ta nieco przycichła w wyniku interwencji kilku sądów, które wydały nakazy ponownego jednoczenia rodzin. Jednak jeszcze większym idiotyzmem jest to, że maluchy, które nie dotarły nawet do wieku przedszkolnego, a które znalazły się w USA w wyniku nielegalnego przekroczenia granicy, muszą stawić się na rozprawę przed sędzią imigracyjnym i nie przysługuje im wtedy prawo do darmowego skorzystania z pomocy prawnika. Oznacza to, że w sądach coraz częściej dochodzi do sytuacji, w której małe dziecko pojawia się przed obliczem sędziego bez asysty prawników, rodziców lub innych dorosłych opiekunów. Ciekaw jestem, czy w tego rodzaju sytuacjach władza zapewnia podsądnemu darmowy kojec lub dziecięcy fotelik, czy też kajtek łazi swobodnie gdzieś pod biurkami i szczypie po łydkach ważnych facetów w garniturach i sądowych togach.
Jeśli ktoś sądzi, że tego rodzaju przypadki należą do rzadkości, to się myli. Mniej więcej połowa dzieci w sądach imigracyjnych nie posiada jakiejkolwiek reprezentacji prawnej, a 90 procent rozpatrywanych przypadków kończy się decyzją o deportacji. Co mnie nie dziwi, gdyż zwykle sędziowie nie chcą, by podsądni ciągnęli ich za togi, bawili się aktami, bazgrolili po materiale dowodowym, albo płakali na sali z powodu absencji mamy.
W niektórych przypadkach, darmowej pomocy pędrakom udzielają organizacje charytatywne, które zmuszone są czasami do stosowania dość absurdalnych metod. Przedstawicielka organizacji Americans for Immigration Justice wyjawiła, że jej koledzy opracowali specjalną książkę do kolorowania, przy pomocy której prawnicy starają się wpoić małoletniej klienteli takie pojęcia, jak „państwo“, „sędzia“, „emigrant“, itd. Jest to z pewnością godna podziwu inicjatywa, ale ja bym do tego wydawnictwa dodał też strony, na których młodociani mogliby swobodnie identyfikować kilku przedstawicieli rządu z baranami.
Andrzej Heyduk
Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).
fot.Oliver Weiken/Epa/REX/Shutterstock
Reklama