W pierwszych reakcjach na szczyt w Singapurze z udziałem Donalda Trumpa i Kim Dzong Una amerykańscy komentatorzy oceniają, że spotkanie to było zaledwie pierwszym krokiem w dyplomatycznym procesie zmierzającym do rozładowania napięcia na Półwyspie Koreańskim.
Podpisane we wtorek przez obu przywódców oświadczenie końcowe - jedyny konkretny rezultat szczytu - jest zdaniem analityków raczej "deklaracją intencji" niż jak powiedział Trump "bardzo kompleksowym" dokumentem.
Rebecca Kheel na konserwatywnym portalu The Hill zwraca uwagę, że oświadczenie zawiera ze strony Waszyngtonu "bliżej nieokreślone gwarancje bezpieczeństwa" dla Korei Północnej, a ze strony Pjongjangu - obietnicę denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego, ale bez wskazania konkretnych działań w tym celu.
Komentatorzy przypominają, że w oświadczeniu wydanym w 2005 roku wspólnie z USA i przedstawicielami czterech innych państw Korea Płn. "zobowiązała się do rezygnacji ze wszystkich rodzajów broni atomowej i istniejących programów nuklearnych oraz do ponownego przestrzegania Układu o Nierozprzestrzenianiu Broni Atomowej". Władze północnokoreańskie nie wywiązały się z żadnego z tych zobowiązań i kontynuowały prace nad arsenałem nuklearnym.
Zdaniem Kheel już sam termin "denuklearyzacja Półwyspu Koreańskiego" zamiast "denuklearyzacja Korei Północnej", zastosowany w dokumencie z Singapuru, jest ustępstwem wobec władz w Pjongjangu, które wolały właśnie to określenie. Sformułowanie to pojawia się w dokumencie trzykrotnie i jest coraz częściej używane przez przedstawicieli Białego Domu.
Amerykańscy dyplomaci, którzy w przeszłości uczestniczyli w negocjacjach z władzami Korei Płn., zauważają, że określenie "denuklearyzacja Półwyspu Koreańskiego" dla Pjongjangu oznacza coś więcej niż dla Waszyngtonu i obejmuje także zaprzestanie przez USA wspólnych manewrów wojskowych z Koreą Południową, wstrzymanie przelotów nad Półwyspem Koreańskim amerykańskich samolotów bojowych zdolnych do przenoszenia broni nuklearnej, a nawet rezygnację USA z obejmowania "parasolem atomowym" ich sojuszników w regionie.
Spotkanie w Singapurze - jak ocenia "Washington Post" - było sukcesem propagandowym Kima, który fotografując się z Trumpem na tle ustawionych obok siebie flag USA i KRLD umocnił swoją pozycję na arenie międzynarodowej, w zamian do niczego się nie zobowiązując. Komplementy, jakie Trump prawił przywódcy totalitarnej Korei Płn., "kontrastują z epitetami, jakie kilka dni wcześniej rzucał pod adresem amerykańskich sojuszników" - czytamy na portalu dziennika.
Kolejnym ustępstwem Trumpa wobec Kima była zapowiedź wstrzymania wspólnych manewrów sił USA z wojskami Korei Płd., czego od dawna domagały się władze w Pjongjangu.
Korespondenci "Wall Street Journal" zwracają uwagę, że oświadczenie z Singapuru nie zawiera warunków USA, aby obiecana przez Kima denuklearyzacja Półwyspu Koreańskiego była "nieodwracalna" i możliwa do "zweryfikowania". Tymczasem sekretarz stanu USA Mike Pompeo przed rozmowami przywódców podkreślił, że "zgoda KRLD na te warunki będzie najlepszym sprawdzianem powodzenia rozmów prezydenta Trumpa z Kim Dzong Unem".
Z braku konkretnych ustaleń oświadczenie Trumpa i Kima z Singapuru pod wieloma względami przypomina dokument podpisany w kwietniu przez władze Korei Północnej i Południowej - czytamy na portalu "WSJ". Oświadczenie "nie ma żadnego +mięsa+ ani nie zawiera wskazówek na temat tego, dokąd iść z tego punktu" - oceniła cytowana przez tę gazetę Olivia Enos, ekspertka Ośrodka Studiów Azjatyckich konserwatywnej Fundacji Heritage.
Zdaniem Enos amerykańscy i północnokoreańscy negocjatorzy "nawet nie starali się zmniejszyć różnic między interpretacjami denuklearyzacji po obu stronach"”, co w jej opinii może być poważną przeszkodą w dalszych negocjacjach.
Jednak mimo braku konkretnych postanowień i ogólnikowego charakteru końcowego oświadczenia, które komentatorka spraw międzynarodowych CNN Christiana Amanpour nazwała "zestawem pobożnych życzeń", szczyt w Singapurze - czytamy w "WSJ" - "rozładował napięcie w stosunkach między Waszyngtonem a Pjongjangiem, powstrzymuje groźbę konfliktu między stronami w najbliższym czasie i, co być może najważniejsze, dał początek dyplomatycznemu procesowi, który zmierza do zakończenia ponad 60 letniego okresu wrogości w tym regionie".
Eksperci cytowani we wtorek w mediach amerykańskich postulują, aby proces ten zaczął się jak najszybciej. "Prezydent Trump i przywódca Korei Północnej zapisali się w podręcznikach historii jako pierwsi urzędujący przywódcy swoich państw, którzy kiedykolwiek spotkali się twarzą w twarz. O tym, czy ich spotkanie było prawdziwie historyczne, zadecyduje głównie to, co się stanie w przyszłości" - wskazuje komentator "Washington Post" Dan Balz.
Z Waszyngtonu Tadeusz Zachurski (PAP)
fot.CJ GUNTHER/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Reklama