Tak powstaje legenda, religia, a przede wszystkim – komercyjna maszynka do zarabiania pieniędzy.
W multipleksie znaleźli się zarówno ci, którzy jeszcze w 1977 jako młodzi ludzie obejrzeli pierwszy odcinek epickiej sagi science fiction o świecie dobra i zła, jak i pokolenie ich wnuków. To dowód na to, że świat Mocy, szlachetnych rycerzy Jedi i imperium zła nie umarł. Wręcz przeciwnie – ma się świetnie. A ponieważ zarabia wiele pieniędzy, trudno wróżyć mu rychły zgon. Znów do sklepów powróciły interaktywne miecze świetlne, modele statku kosmicznego Millennium Falcon czy postacie żołnierzy imperium, Yody i Chewbaki.
Nie zdradzajmy fabuły najnowszego odcinka – w końcu nie po to producenci strzegli tej tajemnicy z uporem godnym lepszej sprawy. Dość powiedzieć, że w pełni wpisuje się w kanon głównej sagi kolejnych trylogii.
Odchodzący mistrz
40 lat temu Mark Hamill zagrał młodego Luke’a Skywalkera. Filmowi nie wróżono większych sukcesów, więc entuzjastyczna reakcja kinomanów była sporym zaskoczeniem. Dziś Luke Skywalker jest mistrzem Jedi, z którego nauk chce skorzystać Rey, grana przez Daisy Ridley. A do kas ustawiają się kolejki. To kolejny dowód na niemal dewocyjny entuzjazm fanów i ich przywiązanie do legendarnego cyklu. Teraz – jeśli Disneyowi uda się powtórzyć pierwszy sukces George’a Lukasa – kultowej sadze przybędzie kolejna rzesza wielbicieli.
Wielbiciele „Gwiezdnych Wojen” orientują się doskonale w następstwach czasowych poszczególnych trylogii. Wiedzą skąd pochodzą roboty R2-D2. C-3PO i BB-8. Nie trzeba im tłumaczyć, kto jest w świecie Mocy i rycerzy Jedi czyim ojcem, bratem czy siostrą.
Wojna alternatywna
Moda na „Gwiezdne Wojny” narodziła się prawie 40 lat temu wraz z premierą pierwszego filmu. To był przede wszystkim efekt znudzenia ówczesnego widza kinem, w którym wtedy dominowały poważne dramaty. Ludzie potrzebowali łatwych do zrozumienia, przygodowych historii. Efekty specjalne, choć wówczas tylko analogowe, robiły w tamtych czasach ogromne wrażenie.
Publiczność na całym świecie opuszczała sale kinowe nie ukrywając fascynacji i zachwytu. Podobnie było po kolejnych częściach obu zrealizowanych trylogii.
W spisie powszechnym z 2001 r. w Wielkiej Brytanii aż 390 tysięcy osób zadeklarowało się jako wyznawcy… religii Jedi. Było to najliczniejsze alternatywne wyznanie po sześciu głównych religiach"
Drugi cykl „Gwiezdnych Wojen” z lat 1999-2005 mimo zdecydowanie negatywnych recenzji zarobił w kinach 2,5 miliarda dolarów.
Rewolucja Disneya
Sytuacja się zmieniła, gdy w 2012 roku imperium Disneya wykupiło za 4,1 miliarda dolarów Lucasfilm. Zakup się opłacił, bo już pierwsze dwa kolejne filmy z cyklu zarobiły w kasach kin na całym świecie 3 miliardy dolarów. I to nie licząc gigantycznego rynku zabawek, gier i gadżetów sprzedawanych przy tej okazji.
Cykl „Gwiezdnych Wojen” w dalszym ciągu kwitnie i ciągłość kasowego sukcesu da się jedynie porównać z przygodami agenta 007, czyli Jamesa Bonda. Inne ciągnące się przez lata cykle: o piratach z Karaibów, Obcym, Transformersach, Planecie Małp, czy komiksowych bohaterach – Supermanie czy Batmanie, nie liczą się, gdy zaczynamy mówić o twardych pieniądzach. Nawet, jeśli zwolennicy pierwszej, najstarszej trylogii z lat 1977-85 nie lubili kolejnej, przenoszącej nas w czasy dzieciństwa Anakina Skywalkera, czyli przyszłego Dartha Vadera, gwiezdnowojenna marka żyła swoim życiem w setkach tytułów książek, komiksów, filmów animowanych oraz gier wideo powiązanych w mniej lub bardziej ścisły sposób z głównym kanonem sagi.
Czasy, gdy na kolejny film trzeba było czekać kilka, a nawet kilkanaście lat definitywnie się skończyły. Disney nie ukrywa, że chce, aby co roku w okolicach świąt Bożego Narodzenia fani „Gwiezdnych Wojen” mogli obejrzeć kolejną superprodukcję. Co dwa lata ma to być odcinek trylogii zaliczanej do nurtu głównego cyklu (tak jak obecny „Ostatni Jedi”). Mają one być przeplatane filmami stanowiącymi odpryski wątków zasadniczej opowieści o wydarzeniach mających miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce.
Taką produkcją był „Rogue 1” (Łotr 1) nawiązujący do wydarzeń bezpośrednio poprzedzających fabułę pierwszego filmu „Nowa nadzieja” z 1977 roku. Kolejny odcinek, który obejrzymy w 2018 roku ma opowiadać o przygodach młodego Hana Solo.
Rycerz jako religia
O fenomenie „Gwiezdnych Wojen” napisano już niejedną książkę. Stworzony przez George’a Lucasa świat galaktyki, w której nieustannie ścierają się siły dobra i zła, korzystające z Mocy – pola energetycznego wszystkich żywych istot – zaczął fascynować już po pierwszym filmie z 1977 roku. Kolejne premiery odcinków trylogii przyciągały tłumy, a administracja prezydenta Ronalda Reagana wykorzystała skojarzenia Amerykanów przy tworzeniu w Pentagonie programu kosmicznych gwiezdnych wojen i określeniu ZSRR mianem „Imperium zła”.
Ale kult przybrał bardziej drastyczne formy. W spisie powszechnym z 2001 r. w Wielkiej Brytanii aż 390 tysięcy osób zadeklarowało się jako wyznawcy… religii Jedi. Było to najliczniejsze alternatywne wyznanie po sześciu głównych religiach – chrześcijaństwie, islamie, hinduizmie, sikhizmie, judaizmie i buddyzmie. Choć od tego czasu liczba ta zmniejszyła się o ponad połowę, wciąż wiara w Moc i rycerzy Jedi ma swoich zwolenników. W USA jest podobnie. W 2015 roku wyznawcy „jediizmu” otrzymali po wielu latach starań status kościoła. Przynajmniej w kategoriach prawa podatkowego.
Dla większości wielbicieli świata stworzonego 40 lat temu przez George’a Lucasa, kolejne filmy to przede wszystkim czas dobrej rozrywki i efektów wizualnych na najwyższym światowym poziomie. Warto jednak pamiętać, że za tę rozrywkę trzeba zapłacić. I to nie tylko kupując bilet do kina. Moc stworzona przez Lucasa i wsparta sterydami imperium Disneya jest w realnym świecie świetnym narzędziem do zarabiania pieniędzy. To dlatego znów do sklepów powróciły interaktywne miecze świetlne, modele statku kosmicznego Millennium Falcon czy postacie żołnierzy imperium, Yody i Chewbaki. Wróciła też Moc. Przynajmniej, jeśli chodzi o możliwość zarabiania wielkich pieniędzy.
Jolanta Telega
[email protected]
fot.Erdem Sahin/EPA-EFE/REX/Shutterstock