W jednej ręce smartfon lub iPhone, który wydaje się być nieodłącznym towarzyszem i atrybutem życiowym, w drugiej krzyżyk. Młodzi, pełni energii i poszukujący swojego miejsca w życiu. Rozglądający się niepewnie dookoła, przypominający wychodzące ze skorupki jajka kurczaki. Chcą żyć, czasami nie wiedząc jeszcze czym jest życie i jak to robić. Mają jednak swoje idee, ideały i pomysły. Kolejny raz piszę o nich, bo uważam, że trzeba. Są kimś ważnym, zasługują na szczególną uwagę i na to, by nie bać się w nich inwestować, ucząc życia. Nie znaczy to wcale, by rozpieszczać i pozwalać na wszystko. Ale mądrze wychowywać, pokazując, że warto się starać i nie obawiać się podnoszenia poprzeczki.
Kilka dni temu odbył się kolejny katolicki ogólnoamerykański festiwal-konferencja młodzieży szkół średnich w Indianapolis. Dwadzieścia kilka tysięcy młodych wraz z opiekunami przyjechało ze wszystkich stanów Ameryki Północnej. Wśród nich kilkusetosobowa grupa młodzieży polonijnej z metropolii chicagowskiej. Sama konferencja jest naprawdę wielkim wydarzeniem, doskonale przygotowanym i dopracowanym. Żeby wziąć w niej udział, trzeba zapłacić niemało. Dzięki ofiarnej pomocy ludzi, którzy rozumieją dobro sprawy, wyjazd stał się możliwy. I bardzo dobrze. Młodzież potrzebuje takiego czasu. Trochę innej formy bycia razem.
Idąc w tłumie młodych, kilku prawdziwych wodzirejów z polskich szkół spontanicznie zaczyna śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. Za chwilę „Barka” i „Taki mały, taki duży może świętym być”. Polska flaga z dumą eksponowana jest na potężnym stadionie. Nasza młodzież, amerykańsko-polska, nie wstydzi się tego, gdzie jej korzenie. Chociaż w tej wielkiej grupie wydaje się być mniejszością. Uśmiechnięci, radośni, energiczni i kreatywni młodzi ludzie. Tańczą, modlą się, śpiewają, słuchają treści wygłaszanych przez kolejnych mówców. Wydawałoby się, że chodzenie do polskiej szkoły to za mało, by budować więzi. A jednak jest inaczej. Oni chcą być razem, potrzebują siebie. Ich bystre patrzenie na świat powoduje, że telefony niemal przyklejone do ręki, rejestrują w mig wszystko, przesyłając na najmodniejszym chyba u młodych komunikatorze społecznościowym, jakim stał się Snapchat, który wypiera Facebooka. Są oczywiście tacy, dla których wirtualny świat jest całym światem. Słuchawki na uszach, muzyka, filmy, gry. Tych po prostu żal, bo coś tracą, o ile już nie stracili, czego mogą już nigdy nie dostrzec. Tracą szybko mijające życie. I tu wielka wina nas, dorosłych, rodziców i wychowawców, że za mało reagujemy. Wcale nie chodzi o to, żeby zwyczajnie zakazać. Chodzi raczej o to, żeby zainteresować życiem, mimo wszystko znajdować czas na bycie razem, umożliwiać kontakty towarzyskie, angażować w dodatkowe szkoły i zajęcia aktywizujące. Dzięki temu młodzi są inni, bardziej dojrzali, chociaż nadal młodzi.
Wieczory w hotelu po całym dniu, to także czas wspólnych posiłków. A później... Nie było za wiele spania. Bo chcą posiedzieć razem, posłuchać muzyki, rozmawiać o swoich sprawach, być blisko. Uważam, że większości z nich można i trzeba dać kredyt zaufania. I nie trzeba się tego bać. Przecież bycie w swoim gronie nie oznacza, że dzieje się coś złego. Osobiście nie boję się tego. Jako wychowawca widzę, jak się rozwijają, jak dorastają i jak bardzo ten kredyt zaufania wraca, bo są bardziej szczerzy i otwarci w drugą stronę. Czują, że także mogą ufać, otworzyć się, powierzyć swoje trudne sprawy. Taka relacja jest ważna. Zwłaszcza w rodzinnym domu. Natomiast, kiedy między rodzicami a dziećmi jest obojętność, wtedy jest źle. To nie pomaga. Pozwalanie na wszystko, oznacza skazywanie go na samotność, powolne zamykanie się w sobie i nie zawsze bezpiecznym świecie, tracenie kontaktu.
Inaczej jest, kiedy znajduje się wspólny czas na szczerą rozmowę, na umiejętność słuchania, także tych komunikatów, które nie są wypowiadane wprost i głośno. Tacy młodzi są dojrzalsi, można z nimi podyskutować na różne tematy, także te niełatwe, mają odwagę zadawania pytań, czują się bezpieczni i dowartościowani, gdyż znajdują swoje miejsce w świecie dorosłych. Zdają też sobie sprawę z tego, że wymagania i dyscyplina są w życiu potrzebne. Nie da się osiągnąć wiele bez pracy, często intensywnej. Bo bez niej, jak mówi przysłowie, „nie ma kołaczy”.
Nie ukrywam swojego zachwytu nad naszą młodzieżą. Towarzysząc im kolejny rok w polskiej szkole, dostrzegam, jak dorastają. Jedni wcześniej, inni później. Obserwując ich, widzę też rodziców i ich zaangażowanie lub jego brak. Jednak nie przestaję twierdzić, że warto i trzeba mądrze inwestować w młodych. Zasługują na to.
Święto Dziękczynienia to okazja, by być razem. Jedząc indyka, rozmawiać i celebrować rodzinne życie. Życzę każdemu wdzięczności za ten dar bycia i życia razem!
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama