Trochę mi już spowszedniały zmieniające się regularnie z sezonu na sezon dekoracje w naszych amerykańskich miastach i miasteczkach. Biznes musi się kręcić, na wszystkim można zarobić, stąd podgrzewanie atmosfery zwyczajów i tradycji, bez względu na wszystko, należy do konsumpcyjnych priorytetów. Czy się to komuś podoba, czy nie. Koniec października to oczywiście czas halloweenowych strachów, powycinanych uśmiechających się demonicznie dyń, wiszących na drzewach duchów, stojących wokół domów nagrobków, a nawet leżących nieboszczyków. Dominuje kolor czerni, szarości i uderzających po oczach pomarańczowych światełek. Powiem szczerze, abstrahując od wszystkiego, nie jest to w moim guście. Przy pewnym wyczuciu estetycznym wręcz odrażające.
Ostatnio wszedłem do sklepu i wpadłem na otwartą trumnę z leżącym w niej szkieletem, a za ladą stała pani wymalowana na czarno jak potwór. Wyszedłem, bo zrobiło mi się niesmacznie. Ale cóż, może czas przywyknąć do nowych tradycji? Skoro rok temu urządzono urodzinowe przyjęcie dla pewnej pani obchodzącej 75 lat przy trumnie, którą specjalnie wypożyczono z domu pogrzebowego. Ot, ciekawy sposób na urodzinową zabawę. Dodam, że świętowano w sali pod… kościołem. I nikomu to nie przeszkadzało.
Nie chciałbym trywializować sprawy. Moja obojętność wobec tych czarno-humorzastych dekoracji wcale nie oznacza, że nie jestem ich przeciwnikiem. Mając na uwadze pochodzenie tych „tradycji”, jako człowiek wierzący w Boga wiem, że biorą się one z pogaństwa i że mają też swoje demoniczne powiązania. Jednak to, co mnie najbardziej irytuje w usankcjonowaniu i promocji takiego rodzaju zwyczajów to fakt, że z jednej strony ta czarna zabawa ze śmiercią i strachem – wpajana już dzieciom, które tego dnia idą zbierać cukierki po domach – staje w totalnej opozycji do zachowania tych samych ludzi wobec faktu prawdziwej śmierci osób należących nawet do najbliższej rodziny i sposobu, w jaki się do tego odnoszą.
Nie tak dawno byłem przy śmierci pewnej starszej kobiety. Zmarła w bardzo ubogim domu starców, w czasie modlitwy, którą odmawialiśmy. Widziałem, jak dusza opuszcza ciało, które powoli zastygało, po zatrzymaniu oddechu. Był to dla mnie ważny moment towarzyszenia w przejściu osobie, której długie życie naznaczone było emigracyjną włóczęgą po świecie, zmaganiem się o byt, ciężką pracą. Odchodziła zostawiona przez najbliższych. Pielęgniarka powiedziała, że jakby czekała ze śmiercią na chwilę, kiedy ktoś pomodli się z nią w języku ojczystym. Patrząc na martwe, wychudzone ciało, pomyślałem o tym, że za chwilę zabiorą je i według życzenia najbliższej rodziny – spalą. Trochę jak śmieci. Było mi smutno. Coraz częściej w rozmowie z innymi stwierdzamy, że jest dziś coraz mniejszy szacunek dla godności ludzkiej, także godności ludzkiego ciała po śmierci. Jakieś trzy tygodnie później zadzwonił do mnie dyrektor domu pogrzebowego. Mówi: „Ojcze, zrób mszę pogrzebową. Przywiozę prochy tej pani, a później ją pochowamy, ze statusem bezdomnej”. Tak się stało. Tylko że to któryś już taki pogrzeb. A dzieci? A rodzina? Gdzie oni są?
Ten ogromny rozdźwięk, którego można doświadczyć, wskazuje na wielki kryzys, w którym tkwimy. Jakaś ucieczka przed naturalnymi kolejami życia, które kończy się śmiercią, a po niej, jak uczy chrześcijaństwo, będzie niebo albo piekło. Jaki bowiem inny cel ma halloweenowa zabawa? Czy to tylko kwestia komercji? A może jednak coś głębszego?
W dniu 1 listopada my, katolicy, obchodzimy uroczysty dzień Wszystkich Świętych, a następnie Dzień Zaduszny. To nie jest „święto zmarłych”. Raczej święto życia i pamięci o tych, którzy osiągnęli już cel drogi. Wszyscy, którzy dostali się do nieba, są świętymi. Stąd tysiące ich na naszych cmentarzach. Za tych, którzy jeszcze przechodzą czas swojego oczyszczenia, wspólnota Kościoła modli się, aby w ten sposób im pomóc. To jest pomoc realnemu światu, choć w wymiarze duchowym, niewidocznym dla oczu.
Był czas, kiedy bałem się samemu iść na cmentarz. Opowieści o zmarłych i duchach siedziały mocno w mojej podświadomości. Nie wyobrażałem sobie w ogólne tego, jak można pójść na cmentarz po zachodzie słońca, albo zamieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie. Dzisiaj cmentarz jest dla mnie jednym z ulubionych miejsc, gdzie mogę przez chwilę w ciszy, czytając nagrobne informacje, pomyśleć nad swoim życiem i przemijaniem. W tradycji starych zakonów mnisi w swoich celach mieli krzyż, Biblię i… czaszkę. Hasło „memento mori”, „pamiętaj o śmierci”, było ważnym przypomnieniem, które mnich każdego dnia powinien mieć przed sobą i starać się żyć tak, jakby to był ostatni dzień jego życia.
Młody Polak z New Jersey napisał na swoim facebookowym profilu: „Niestety znicze i kwiaty zostały zamienione na cukierki i długotrwałe zakupy, by znaleźć kostium do przebrania na halloween”. Listopad to czas przypominania sobie o życiu teraz na ziemi i później, po śmierci. To nie czas ucieczki w zabawę śmiercią, ale realnej, potrzebniej każdemu refleksji oraz pamięci o tych, którzy przeszli przez ten tajemniczy próg. I my też prędzej czy później przejdziemy. Nie mamy innego wyjścia.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama