Felieton Głaczyńskiego. Andrew, why?
W ubiegłym tygodniu media obiegła sensacyjna wiadomość: Andrzej Gołota wraca na ring i po raz trzeci ma zmierzyć się z Riddickiem Bowe. Pełen sentymentu do dawnego czempiona szermierki na pięści, a także zwykłego ludzkiego współczucia i troski o zdrowie muszę zapytać: Andrew, why?
- 03/29/2012 12:40 PM
W ubiegłym tygodniu media obiegła sensacyjna wiadomość: Andrzej Gołota wraca na ring i po raz trzeci ma zmierzyć się z Riddickiem Bowe. Pełen sentymentu do dawnego czempiona szermierki na pięści, a także zwykłego ludzkiego współczucia i troski o zdrowie muszę zapytać: Andrew, why?
Czempion, choć nigdy nieuhonorowany mistrzowskim pasem, to przez lata wzbudzający nie małe emocje. Do Gołoty mam stosunek szczególny, gdyż lata jego triumfów i najbardziej emocjonujących starć to czasy mojego dzieciństwa, kiedy sportowa pasja miała szczególną moc. Wstawanie w środku nocy aby zobaczyć toczone w Ameryce walki, stawało się rytuałem dla wielu Polaków. O Gołocie mówiło się wszędzie. Również w kontekście jego kłopotów z prawem. Dodawało to tylko otoczki charakterystycznej dla wielu pięściarskich gwiazd. Powstawały o nim piosenki, skecze. Był chyba pierwszym tego typu sportowcem w III RP. Człowiekiem znanym i rozpoznawalnym w Stanach Zjednoczonych, które wówczas uchodziły za synonim tego, co największe i najlepsze (teraz jest podobnie z tym, że największe jest zadłużenie). W najbardziej prestiżowej wadze ciężkiej zdominowanej przez czarnoskórych herosów próbował stawiać czoła największym z największych. Można zaryzykować stwierdzenie, że Gołota przetarł szlak dla całej fali bokserów z Europy środkowo-wschodniej, którzy potem pojawili się na amerykańskich ringach.
Gołota wydawał się niezatapialny. Zakończeń kariery miał co najmniej kilka. Kolejne powroty wywoływały mieszane odczucia. Każda z jego porażek miała w sobie coś spektakularnego. Dwa pojedynki z Riddickiem Bowe przeszły do historii boksu. Dominujący nad rywalem Gołota dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikacje za ciosy poniżej pasa. To wtedy przylgnął do niego pseudonim The Foul Pole. Później pierwsza szansa na mistrzowski pas i bolesne zderzenie z najlepszym zawodnikiem tamtych lat Lennoxem Lewisem. Walka z Michaelem Grantem zakończona niespodziewanie, bo Gołota miał rywala dwa razy na deskach. W końcu słynne starcie z „Bestią”, czyli Mikem Tysonem, kiedy Polak uciekł z ringu. Choć walka ostatecznie została uznana za niebyłą ze względu na obecność marihuany w organizmie Tysona, to wspomniana ucieczka na długo splamiła bokserski honor Gołoty.
Powrót do gry nastąpił po czterech latach. I nowe, dziwne potyczki, nowe rozczarowania. Jak mówi się w środowiskowym żargonie nieco „przekręcone” starcia z Chrisem Byrdem i Johnem Ruizem - Gołota lepszy od rywala w ringu, ale nie w sędziowskich notach. Zwieńczeniem tego powrotu był błyskawiczny nokaut zaserwowany Polakowi przez Lamona Brewstera w United Center w Chicago. Tym razem Gołota stał się nową jednostką czasu. Pięćdziesiąt trzy sekundy, po których zakończyło się widowisko zaczęto nazywać jedną Gołotą.
Minęły dwa lata a on, ku zdziwieniu wszystkich zamarzył by jeszcze raz wspiąć się na szczyt. Siódmego listopada 2008 roku w odległych Chinach koniec kariery wydawał się nieodwracalny. Makabrycznie wyglądająca kontuzja i kompromitująca przegrana z Rayem Austinem. Po roku leczenia nie wiedzieć, czemu dał się namówić na rozwiązywanie prywatnych sporów na ringu z Tomaszem Adamkiem. Walka Stulecia, jak mówiono w Polsce, wzbudziła spore zainteresowanie, lecz Gołocie chluby nie przyniosła. Przegrał przez techniczny nokaut w piątej rundzie.
Patrząc z perspektywy czasu na tą karierę jedno powiedzieć można na pewno: Andrzej Gołota wygrywał siłą, techniką, nieustępliwością, jak przegrywał to przede wszystkim słabą głową. Przegrywał filmowo.
Mimo wszystko wydaję się jednak, że nie tyle kariera, co życie Andrzeja Gołoty to w pewnym sensie modelowy amerykański sen. Sukcesy w boksie amatorskim. Wyjazd z Polski, która pod wieloma względami stała się wówczas dla niego za ciasna, i początek kariery w Mekce boksu, czyli Stanach Zjednoczonych. Pierwsze walki za śmieszne pieniądze, kolejne efektowne nokauty i profesjonalne, wysokie kontrakty. To historia człowieka, który zdobył i sławę i pieniądze nie zwyciężając żadnej z najważniejszych swoich walk. Zwycięstwa, porażki, powroty i kolejne upadki. Status osobliwego celebryty. Ostatnio nawet występ w Tańcu z Gwiazdami świadczący dobitnie, że Gołota jest już „po tamtej stronie świata sportu”.
I tylko szkoda, że przygoda ta nie zakończyła się jakimś symbolicznym triumfem w ringu choćby ze średnio wymagającym rywalem. Ma za to potrwać jeszcze chwilę. Pojedynek dwóch podstarzałych sportowców, w zupełnie nowej dla nich formule. Dla jakiej idei, zamiast odpoczywać na zasłużonej emeryturze, lepiej ryzykować zdrowiem i legendą? Dla kibiców, pieniędzy, sławy? Wydaje się, że wszystko to już miel. Stare rachunki do wyrównania? Bez żartów. O wysokim poziomie sportowym można zapomnieć. Sam pomysł zakrawa na farsę zwłaszcza, że nie do końca wiadomo, na jakich zasadach mieliby spotkać się starzy „znajomi”.
Podziwiam wiarę organizatorów w to, że magia nazwisk przyciągnie sympatyków dawnych gwiazd by zobaczyć coś, co zapowiada się na teatr w klatce. Ja dziękuję. Tym razem wolę pospać...
Maciej Głaczyński
Maciej Głaczyński – student Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W latach 2007-2010 relacjonował przebieg najważniejszych wydarzeń siatkarskich w kraju. (spotkania ligowe, mecze reprezentacji, europejskie puchary). Pasjonat historii polityki zagranicznej USA
Reklama