Od jakiegoś czasu mam tak, że raz w tygodniu zaglądam na internetowe witryny kilku domów pogrzebowych w naszej aglomeracji. Na te, które zwykle wybierają Polacy. Robię to dlatego, że coraz częściej spotykam wypisane tam nazwiska osób, które poznałem lub bliskich moich znajomych. Modlę się za tych zmarłych, wysyłam kondolencje rodzinie. Kilka dni temu dotarła do mnie wiadomość o kolejnej bezsensownej śmierci młodego człowieka, którego rodziców spotykam raz po raz.
Piszę „bezsensownej” z tego powodu, że była ona wynikiem przegranej walki z nałogiem, w tym wypadku z narkotykami. Trudno powiedzieć, że to przeznaczenie. Osobiście nie wierzę w coś takiego, bo Bóg, w którego wierzę, nikogo do niczego nie zmusza. Każdy ma całkowitą wolność wyborów. Bóg zaprasza do tego, żeby przyjąć dar swojego życia i przeżyć je jak najlepiej. Nikomu jednak nie mówi, co i jak ma zrobić, tylko mówi: „Jeśli chcesz…”. Dlatego śmierci coraz większej liczby młodych ludzi żyjących w naszej społeczności uważam za bezsensowne, niepotrzebne, zbyt wczesne. I nie jest to bynajmniej tylko kwestia uzależnień, choć ta jest chyba najbardziej absurdalna; jest to także niezdrowy tryb życia, pod hegemonią stresów w życiu osobistym i pracy oraz niezdrowe odżywianie się, brak wypoczynku i temu podobne sprawy. Jest to doskonałe wręcz poletko rozwoju chorób typu rak czy choroby serca i krążenia, co prowadzi do śmierci.
Zdaję sobie sprawę, że temat jest niezwykle poważny i nie jednego może dotyka bardzo osobiście. Jest środek wakacji. Jednak życie się toczy i kolejne dni i tygodnie przynoszą nowe bolesne wiadomości i historie. Te bezsensowne śmierci bardzo mnie bolą. Chce mi się płakać na widok uśmiechniętych fotografii zmarłych młodych ludzi. Czuję wielki ból ich bliskich, którym zawsze współczuję najmocniej. I pytam, już nie tylko siebie, co robić, żeby takich przypadków było mniej? Jak zaradzić potrzebom tysięcy anonimowych ludzi, którzy cierpią, nie radząc sobie z ciężarem życia, ulegając zbyt łatwo namowie do sięgnięcia po narkotyk czy kieliszek, albo do robienia rzeczy głupich, z narażaniem życia. Wobec tych problemów i pytań wszelkie dyskusje i spory gospodarcze i polityczne są niczym. Wszak tutaj chodzi o człowieka. Konkretnego człowieka.
Piotr Kochanowicz, jezuita i Człowiek Roku 2014 wyróżniony przez „Dziennik Związkowy”, w wywiadzie z okazji nominacji, odpowiadając na pytania o jego wrażliwość na cierpienia ludzkie, mówił: „Po przyjeździe do Chicago, kiedy po raz pierwszy poszedłem w pieszej pielgrzymce do Merrillville, odkryłem, że większość ludzi, z którymi rozmawiałem, ma kogoś bliskiego, męża, żonę, syna, córkę, ojca – uzależnionego od alkoholu czy narkotyków. I oni idą w intencji, żeby stał się jakiś cud, żeby bliscy przestali ćpać czy pić”. To były początki wielkiego zaangażowania w walkę o człowieka, terapii uzależnień w różnych ośrodkach, początki Światełka i innych takich przecież zwyczajnych, chociaż nie do końca zauważanych dzieł. A walka się nasila. I coraz więcej w niej poległych. Nie wolno być obojętnym. Uważam, że to jest nasz wielki obowiązek, żeby ratować ludzi. Nie można tego jednak zrobić, zanim samemu się nie poukłada swoich spraw. Ewangeliczne powiedzenie, że kiedy „ślepego ślepy prowadzi, obaj w dół wpadną” (Mt 15,14), jest jak najbardziej prawdziwe. Trzeba zatem zacząć od siebie. I to jest często najtrudniejszy początek. Nie znaczy to, że niemożliwy do wykonania. Bo jeśli brakuje mi motywacji, żeby coś zreorganizować w sobie i swoim życiu, albo kategorycznie rzucić jakieś przyzwyczajenia i nałogi, to zawsze motywacją może być ten konkretny drugi człowiek. Wtedy, podając mu rękę, staję się także potrzebnym mu oparciem i towarzyszem, na ile mi na to oczywiście pozwoli.
Dramaty ludzi bywają niewyobrażalnie wielkie. Często nie widać ich na zewnątrz, a one się dzieją. Tracąc siłę duchową, psychiczną i fizyczną, ludzie wchodzą w coraz głębszy dół, coraz ciemniejszą noc, nie widząc możliwości wyjścia. To ich pogrąża w zwątpieniu i prowadzi do rozpaczy. Ta zaś może być prostą drogą do śmierci. Bezsensownej śmierci. Bycie blisko drugiego, ofiarowanie mu swojego bezcennego czasu, by posłuchać bolesnej historii, podać rękę i dać do zrozumienia to, że jest się z nim, to jedno. Trzeba mieć jednak świadomość, że walka toczy się na wszystkich poziomach.
Jako ksiądz wierzę w uwalniającą moc modlitwy. Często jednak modlitwa to za mało. Potrzeba większej ofiary, a tą może być wspomniane już uporządkowanie swojego podwórka. Myślę też, że potrzeba odwagi. Aby zacząć poszukiwać w tych ciemnych zakątkach biednych, zniewolonych ludzi. Dostrzegać ich w rodzinach, szkołach, pracy. I reagować. Potrzeba nam większej edukacji w tym zakresie. Koniecznie także miejsc, gdzie można w każdej chwili zadzwonić i odesłać człowieka i jego bliskich. Do tego trzeba dobrej woli i szczerego zaangażowania. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak manifest. To jest raczej wołanie pośród bólu odchodzących od nas za wcześnie i zbyt szybko pięknych ludzi. Wołanie bólu, cierpienia i straty ich bliskich i przyjaciół. Wezwanie do tego, by wziąć się za życie i odważnie o nie walczyć. Tym, co odchodzą, tak bezsensownie i szybko, życia tu na ziemi już nie przywrócimy. Wierzymy w życie wieczne. Jednak niech oni będą ważnym apelem, aby nie było za późno.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama