Sobotnie popołudnie. Odebrałem wezwanie do szpitala, żeby udzielić sakramentu namaszczenia chorych pewnej osobie. Dwadzieścia minut później wchodzę do szpitalnego pokoju. Na łóżku leży kobieta. Ma 48 lat. Nowotwór jelita. Mętny wzrok utkwiony gdzieś w jednym punkcie, spod maski tlenowej wydobywa się raz po raz ciężki oddech. Mocno wychudzone ciało. Kobieta umiera. Obok łóżka mąż, trzech synów: 15, 13 i 10 lat, matka i kilka osób z najbliższej rodziny. W jednej chwili poczułem, że wchodzę w przestrzeń cierpienia i umierania Edith oraz w ból jej najbliższych. Poczułem, jak mnie to mocno dotyka i angażuje. W jednej chwili zrodziło się serdeczne współczucie.
Odmawiam modlitwy, kładę rękę na czole kobiety, a następnie namaszczam jej czoło i dłonie. Przez dłuższą chwilę trzymam te kruche dłonie. I milczę. Modlę się po cichu, by ustało to wielkie cierpienie. Po przyjacielsku, w milczeniu obejmuję najbliższych. Nie jestem w stanie wydobyć z siebie słów. Zresztą one są zbędne i niepotrzebne. Najważniejsza w tej chwili jest obecność i ta chwila uścisku. Stoję w majestacie kruchości człowieka. Wychodząc, czuję, jak bardzo zostałem tego popołudnia obdarowany. I jak bardzo ocuciło to moje egoistyczne spojrzenie na życie. Wyszedłem z odnowioną świadomością, że życie jest darem. Nie tylko dla siebie samego, ale przede wszystkim dla innych.
Niedzielne popołudnie. Jadę na noc świętojańską z fundacją You Can Be My Angel. Nigdy jeszcze nie byłem na takiej imprezie. Zaraz na wejściu dostałem wianek na głowę i wymalowałem policzek. Na oficjalną koszulę księżowską z koloratką założyłem koszulkę fundacji. Coraz częściej lubię pośmiać się z samego siebie, czując do siebie dystans. Nie przeszkadzają mi nieco ekstrawaganckie, oryginalne pomysły, oczywiście w granicach kultury i przyzwoitości. To także skraca dystans między mną a innymi. Poproszony o pracę w piknikowej kuchni, przyglądam się z tej perspektywy całej imprezie. Tym razem wszystko jest po to, by pomóc 4-letniej Nikolce, która jest już poddawana skomplikowanemu leczeniu guza mózgu. Patrzę na zdjęcia uśmiechniętej dziewczynki. Ona jeszcze nie zdaje sobie sprawy ze swojej kruchości i choroby. Swoim uśmiechem mówi, że cieszy się życiem i chce żyć. Jest jak każde dziecko, tak krucha i zależna od innych. Przyglądając się ludziom, którzy przyjechali na tegoroczne wianki, poczułem radość i wdzięczność za to, że spędzając miło czas na zabawie, są tutaj, żeby pomóc temu małemu, kruchemu człowiekowi. Zebrana suma pieniędzy, prawie 50 tysięcy dolarów, świadczy o tym, że współczucie uczestników imprezy nie jest tylko pustosłowiem. To jest konkret. Bezinteresowny gest, ofiara, która daje nadzieję i ratuje życie. Wracając do domu poczułem, że znowu zostałem niesamowicie obdarowany.
Dwa popołudnia, dwa spotkania, tyle dobra, tyle prezentów! A źródłem wszystkiego ta ludzka kruchość, będąca dla wielu niepogodzonych z życiem prawdziwym przekleństwem. Na podstawie własnych doświadczeń uważam, że jest ona raczej prawdziwym błogosławieństwem. I trzeba do niej przylgnąć, oswoić się, zaprzyjaźnić. Doświadczyć, że ona jest materią, z której jestem i ja sam. Stając w jej majestacie, dzisiaj mogę być współczującym obserwatorem, aktywnie zaangażowanym pomocnikiem, jutro będę jej bohaterem. Jestem przekonany, że dobrze jest chcieć przeżywać takie sytuacje, nie uciekając przed nimi. Dla męża i synów Edith ostatnie dni i godziny życia ich żony i mamy pozostaną nie tylko niezapomnianym przeżyciem, ale zostawią jakieś ważne doświadczenie, są prawdziwą lekcją praktycznej miłości. Dla uczestników wianków, tak dorosłych, jak i najmłodszych, taka impreza to także lekcja praktycznego współczucia i dzielenia się z drugim tym, co posiadam, aby mu pomóc, aby wzmocnić tę jego kruchość.
Wrażliwość na kruchość życia człowieka jest czymś niezwykle ważnym. Uczy pokory, czyli zgody na tę słabość, i dystansu do samego siebie. Wyrywa z egoizmu. Jeżeli wiem, że uczestnictwo w takich sytuacjach jest dla mnie darem, to dlatego, że widzę, jak one mnie zmieniają, pomagając przeżywać życie głębiej i bardziej świadomie. Otwierają zarazem na relacje z innymi, bardziej głębokie i świadome. I nagle widzę, że wiele drobnych konfliktów, cierpień i niepowodzeń jest tylko kroplą, albo wręcz niczym, wobec majestatu kruchości, która jest budulcem mojego człowieczeństwa. „Serce wielkie nam daj, zdolne objąć świat” – właśnie mi się przypomniała taka modlitwa śpiewana w młodości na oazach. Modlitwa o bycie „nowym człowiekiem”, który przeżywa własne życie, tworząc nowy świat. Jaki to świat? Świat ludzi świadomych siebie i swojego człowieczeństwa. Ludzi dojrzałych w myśleniu, czuciu i działaniu. Ludzi wychodzących poza siebie i swoje „ja”. Ludzi, którzy nie boją się przytulić i pokochać kruchości istnienia.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama