Bardzo rzadko mam okazję, by wyjechać poza aglomerację Chicago i północno-zachodnią Indianę, podobnie jak dla wielu rodaków to tutaj koncentruje się moje życie i praca, a czas nieubłaganie mknie do przodu, zostawiając za sobą kolejne dni, tygodnie, miesiące i lata. Zdarzyło się jednak, że tegoroczny Memorial Day spędziłem w stanie Michigan, w mieście Muskegon, około 190 mil od południowych granic Chicago. Mieszkający tam Polacy zaprosili mnie do siebie, aby poświętować z nimi. Już w drodze, pokonując kolejne mile wzdłuż linii brzegowej jeziora Michigan, rozmawialiśmy ze znajomymi, że dobrze jest czasem wyjechać za miasto, także po to, żeby zobaczyć, że życie może być nieco bardziej spokojne, niż tutaj. Chaos codzienności potęguje zmęczenie, wywołuje napięcia i konflikty, nierzadko też rzuca w osamotnienie. Stąd już te kilka godzin jazdy pośród zieleni pozwoliło na wyciszenie się i zneutralizowanie napięć.
W Muskegon Polacy żyją od bardzo dawna. Pewnie pierwsi rodacy dotarli tam w tym samym czasie co do Chicago, Gary i innych miast. Tam, nad jeziorem, funkcjonował także przemysł hutniczy, ludzie mieli pracę, budowali swoją nową ojczyznę, zakładali rodziny, wychowywali dzieci, starzeli się i umierali, przekazując polskość następnym pokoleniom. W domu Pana Franciszka, urodzonego w USA Polonusa i Zosi, która przyjechała z Polski, ich pięcioro dorosłych już dzieci mówi pięknie po polsku, nigdy nie chodząc do polskiej szkoły. Z kolei ich urodzone całkiem niedawno małe dzieci wychowywane są także w kulturze polskiej, a rodzice starają się mówić do nich po polsku. To pierwsza rzecz, która pozytywnie mnie zaskoczyła. I chociaż ktoś może mi zarzucić, że to nic szczególnego, bo w Chicago polskie rodziny dbają także o zachowanie narodowej tożsamości, jednak mimo wszystko przychodzi to nieco łatwiej, bo Polonia jest bardzo liczna. Chicago jest bardzo specyficzną metropolią, czasami trudno przyznać, że jest tu prawdziwa Ameryka.
Kiedyś, głosząc rekolekcje w Toronto, w Kanadzie, zamieściłem na Facebooku „pozdrowienia z Kanady”. Na co mój kolega ksiądz, pracujący w centralnej Kanadzie napisał: „Ty nie jesteś w Kanadzie. Jesteś w Toronto!”. I coś w tym jest. Kosmopolityczne miasta-metropolie, zamieszkiwane przez miliony obywateli o różnym statusie imigracyjnym, wywodzących się z różnych kultur i ras, są przestrzenią bardzo specyficzną. A kraj za miastem jest zupełnie inny, bardziej ułożony, spokojny, scalony, przyjazny.
Spotykając Polaków w Muskegon, miałem wrażenie, że żyją wolniej. Zaraz po przyjeździe trafiłem na przyjęcie graduacyjne córki polskich emigrantów. Wszyscy, jak jedna rodzina. Każdy, także nowo przybyli, traktowany był jak dobry znajomy. Ludzie chętnie opowiadają o sobie, o swoich korzeniach, życiu i pracy. Uśmiechnięci, nie koncentrują się na obgadywaniu innych. Można wyczuć wspólnotę, która ich łączy, także międzypokoleniowo.
Dom Franka i Zosi jest domem bardzo religijnym. Podobnie jak dla innych rodzin tutaj wiara katolicka jest istotą ich życia. Obrazy i symbole religijne, na zewnątrz i wewnątrz domu, codzienna wspólna modlitwa różańcowa i nabożeństwo majowe, czytanie Pisma Świętego i rozmowy, świadczą o kulturze katolickiej, która nie jest tylko jakąś tradycją, czy dodatkiem do życia, ale czymś bardzo naturalnym i zwyczajnym, częścią życia. Brakuje im bardzo polskiego księdza i mszy po polsku. Chcieliby częściej móc pójść z dziećmi na mszę w języku ojczystym. Niestety tego nie mają. I to także było dla mnie pięknym odkryciem, że coś, co dla jednych jest w zasięgu ręki, dla innych jest – tęsknotą.
W świąteczny poniedziałek już przed południem zebrali się kamraci, żeby posiedzieć i poopowiadać. W ogrodzie przygotowywano wielkie przyjęcie z hamburgerami i hot dogami, na które zaproszonych zostało wielu gości. Bardzo szczególnych gości. Tego dnia w sąsiednim mieście organizowana była wielka parada, podobnie jak nasza, chicagowska z okazji trzeciego maja. W paradzie prezentowały się różne formacje i miejscowe organizacje. Jedną z grup, zresztą bardzo liczną, była grupa zorganizowana przez młodych Polonusów. „It’s a wonderful life” („Życie jest cudowne”). Młode małżeństwa i rodziny, dziesiątki dzieciaków jadących na lawecie z wielkim uśmiechem, promowali cud życia. Uśmiechnięci, szczęśliwi, radośni, mówili otwarcie, że są za życiem, bo ono jest cudem i może być cudowne. To było wielkie świadectwo, na które odpowiadało chętnie wiele osób, przyłączając się do grupy. Można? Oczywiście, że można! I to w sposób bardzo naturalny, bez politycznych poprawności.
„Dzień w kraju za miastem” pozwolił mi spotkać naprawdę pięknych ludzi, o polskich i katolickich korzeniach i takiej też kulturze. Młodzi znajomi z Chicago, dzięki którym mogłem się tam znaleźć, wyjawili mi, że dość często uciekają w zacisze Michigan, aby u swoich polskich przyjaciół naładować na nowo akumulatory. Warto czasem wyjechać, chociaż na chwilę, żeby na nowo ucieszyć się tym, że życie jest naprawdę cudowne i warto o nie powalczyć i dla siebie, i dla innych.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama