Kilka miesięcy temu mój przyjaciel wprowadził mnie w tajniki aplikacji pod nazwą „Instagram”. Lubię robić fotografie. Na dobrą sprawę, będąc posiadaczem nowszego typu telefonu, nie potrzeba mieć przy sobie specjalistycznego aparatu fotograficznego, żeby móc zrobić całkiem dobre zdjęcie. Może nie będzie ono wybitnie profesjonalne, ale wystarczy na szybkie zrobienie jakiegoś ujęcia bądź modnego dzisiaj „selfie”, niemal zawsze i wszędzie. Szybko zatem zrozumiałem, o co chodzi w nowo poznawanej aplikacji. Chodzi o uchwycenie tak zwanych momentów, czy inaczej „chwil” z życia, by podzielić się nimi z obserwującymi cię użytkownikami. Najnowsze statystyki mówią o 700 milionach użytkowników tego programu, a liczba ta regularnie wzrasta. Insta-przygoda wciąga, tym bardziej, że fotografie można stylizować poprzez nakładanie przeróżnych filtrów i kolorów. Ważne okazuje się także umiejętne wstawianie „hasztagów”, albo „krzyżyków”, czyli znaczników przed słowami-kluczami, dzięki którym zamieszczona fotka lub filmik wędruje od razu do odpowiedniej grupy, a to pozwala na zdobywanie większej ilości obserwujących. Można powiedzieć, jak w przypadku innych portali społecznościowych, że bycie użytkownikiem Instagramu to całkiem niezła i ekscytująca zabawa.
Myślę jednak, że dzielenie się „chwilami” to znacznie za mało. W ciągu kilku minut można te „momenty” obejrzeć, polubić i iść dalej. Ich autor może czuć satysfakcję, kiedy takich polubień będzie miał więcej, także gdy wzrastać będzie liczba obserwujących go ludzi. Jadąc kolejką widzę, że najczęściej ludzie przeglądają właśnie takie aplikacje na okrągło. Czasami zastanawiam się, jakimi chwilami lubią dzielić się ludzie, jakie obrazy sam lubię wstawiać dla innych. Są tacy, którzy dzielą się pięknem miast i wsi, gór, morza i przyrody. Wychwytują ciekawe obiekty architektoniczne lub tylko ich szczegóły, ozdobione blaskiem słońca, bądź światłami nocy. Niektóre z tych zdjęć są prawdziwymi dziełami sztuki. Ludzie zamieszczają także zdarzenia, czasami zupełnie przypadkowe, nagłe, szybko zmieniające się. Sporo zdjęć to twarze: uśmiechnięte, zamyślone, poważne, beztroskie. Coraz więcej jest też zdjęć związanych z promocją ludzkiego ciała i równoczesnym zaproszeniem do treningów i diet. Są obrazy z głębią i zupełnie próżne, puste i bez treści. Jednak to, co kryje się za każdym z uchwyconych aparatem lub kamerą momentów, to ich autor – człowiek, ze swoją kondycją tu i teraz.
Zastanawiam się, czy wielość użytkowanych przez setki milionów ludzi aplikacji i komunikatorów nie wskazuje mimo wszystko na to, że wzrasta w człowieku poczucie osamotnienia i pustki. Każde zdarzenie, które zamieszczamy publicznie, dociera często do zupełnie anonimowych odbiorców, a zawiera w sobie jakiś jasny komunikat. I jeżeli dzielenie się pięknem świata czy zauważonych zdarzeń losowych może świadczyć o bogactwie wewnętrznym człowieka, umiejętności postrzegania, obserwowania i wydobywania piękna lub też uwrażliwiania na nie innych, nawet jeśli jest ono otoczone bólem i cierpieniem, to promowanie ciała, dietetycznych potraw i beztroskiego stylu życia jest często obrazem fikcyjnym i nieprawdziwym. Obraz ten pogłębiać może w człowieku, tak autorze, jak odbiorcy, jego osamotnienie i ból. I wtedy, zupełnie w inny sposób, ma on potrzebę wykrzyczenia tego bólu na zewnątrz, aby ktoś usłyszał, zrozumiał, odpowiedział. Reklamując w pewnym sensie samego siebie, człowiek jakby zakładał na oczy ciemne okulary, by zakryć stan duszy, w którym się właśnie znajduje. Nie wszystko jednak da się ukryć. Nawet nakładając najlepsze i najbardziej kolorowe filtry i nakładki. Nie można ukryć prawdy o życiu, które bywa piękne i trudne, a szczęście przeplata się z cierpieniem. Nie trzeba bać się czy wstydzić życia, ale odważnie podchodzić do trudnych spraw. Czy musi się jednak o tym komunikować publicznie, wszystkim? Czy to ma sens? Czy to nie pogłębi uczucia pustki i wpędzi w depresję? Czasami trzeba przyznać się do tego, że sobie nie radzę. Podzielić się tym z przyjacielem, nie zostawać samemu, a czasami skorzystać wręcz z fachowej pomocy psychologa lub psychiatry. Zanim umieszczę coś na forum publicznym, z odpowiednim hasztagiem, warto zapytać siebie, czy naprawdę warto. Czy każdy jest godny tego, aby przyjąć taki komunikat?
Osobiście jestem bardzo aktywnym użytkownikiem portali społecznościowych. Uważam, że dzięki nim można być bliżej z wieloma ludźmi, których nie widziało się latami, kontakt się zagubił, albo po prostu żyją daleko. Można też szybko i efektywnie komunikować z tymi, z którymi żyje się na co dzień. Nie jest czymś złym dzielić się z innymi szybko zmieniającymi się „chwilami”. Warto jednak i trzeba pytać się ciągle o to, czy stawanie się „#instaczłowiekiem” nie jest formą ucieczki od samego siebie i od otwartości na bliskość z tymi, którzy naprawdę na nią zasługują. Czy nie jest to forma jakiejś izolacji od realnego świata, z jego zdarzeniami, spotkaniami i czasem, który można sobie ofiarować? Czy nie jest maską, którą zasłaniam swoją prawdziwą twarz? Czy nie warto zaryzykować prawdziwą i szczerą przyjaźń, dzięki której osamotnienie przestanie boleć, a samotność stanie się twórczą częścią codzienności, wrażliwą na ludzi i zdarzenia i mającą potrzebę podzielenia się z innymi pięknem, którego często nie sposób tak zwyczajnie zauważyć w szybkim tempie życia?
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama