Jestem na urlopie w Polsce, gdzie właśnie proklamowano Jubileuszowy Akt Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana. W krakowskich Łagiewnikach, klęcząc przed wystawionym w monstrancji Najświętszym Sakramentem, w imieniu narodu polskiego, w obecności prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, biskupi odczytali tenże uroczysty akt w przeddzień niedzieli dedykowanej w Kościele katolickim Jezusowi Chrystusowi Królowi Wszechświata. Nie byłoby w tym fakcie nic dziwnego, wszak Akt dotyczy głęboko pojętego wymiaru duchowego wiernych, gdyby nie ideowa burza, która wokół niego wybuchła już dobrych kilka lat temu.
Przyznam, że z perspektywy życia w USA nieszczególnie interesowałem się tym wszystkim, choć gdy rozpoczynałem swoją misję wśród Polonii chicagowskiej, jednym z pierwszych moich doświadczeń było zderzenie się z aktywną grupą osób propagujących ideę intronizacji i ogłoszenia Chrystusa Królem Polski. Nie zdając sobie sprawy z wagi problemu, wplątywałem się w różnego rodzaju polemiki, mając świadomość rodzących się animozji niektórych radykalnych środowisk naszego polonijnego społeczeństwa. Wszelakie argumentacje, także teologiczne, okazywały się niewystarczające wobec natężenia oczekiwań prointronizacyjnych. Dzisiaj wydaje mi się, że niewiele więcej rozumiem. Najbardziej osobiste wyznanie, że Jezus Chrystus jest moim Panem, a więc tym samym Królem, od bardzo dawna, może bowiem zostać potraktowane jako zbyt mało waleczne, bo przecież powinienem chcieć więcej. Uważam, że dobra chrześcijańska, katolicka formacja prowadzi do osobistego wyboru i potwierdzenia świadomości własnego chrztu. Wtedy to rodzice i chrzestni wybrali Jezusa Chrystusa w imieniu swojego dziecka. Później przychodzą okazje do osobistej decyzji. I to nie bynajmniej dlatego, że jestem zakonnikiem i księdzem, ale dlatego, że uważam się za dojrzałego chrześcijanina, dla którego Jezus jest Panem, Chrystusem i Królem. Ten akt wypowiadam każdego dnia i wciąż walczę o to, by stać pod Jego sztandarem.
Trudne zatem było dla mnie do pogodzenia to, co jest od dawna bardzo osobistym, z zamieszaniem, które pojawiło się w Kościele polskim w związku ze wspomnianym aktem. Komentarze, niektóre pełne agresji, dotyczące tego wydarzenia szczerze mnie irytują i uderzają w moją wrażliwość religijną. Poczułem się przez moment jak na jarmarku, gdzie dokonuje się wyceny czegoś, co powinno być naturalną konsekwencją chrześcijańskiego życia. Z jednej strony zwolennicy wciąż żywej idei intronizacji Jezusa Chrystusa na Króla Polski nawiązują do objawień przekazanych przez krakowską mistyczkę Rozalię Celakównę. Z drugiej strony są zdecydowani krytycy i przeciwnicy tematu. Wobec dojrzewających inicjatyw „oddolnych”, których kierunek mógłby wykraczać daleko poza nauczanie Kościoła katolickiego, wypływającego z Ewangelii, rozpoczął się dialog z polskimi biskupami. W efekcie hierarchowie przypomnieli o tym, że „nie trzeba Chrystusa intronizować w znaczeniu wynoszenia Go na tron i nadawania Mu władzy, ani też ogłaszać Go Królem. On przecież jest Królem królów i Panem panów na wieki. Natomiast naszym wielkim zadaniem jest podjęcie dzieła intronizacji Jezusa w znaczeniu uznawania Jego królewskiej godności i władzy całym życiem i postępowaniem”. Zgadzam się z tym, gdyż logicznie myśląc, nie trzeba sadzać na tronie kogoś, kto jest panem wszystkiego. Potrzeba jednak, by takie wydarzenie jak to w Łagiewnikach stało się zaproszeniem do codziennego aktu wiary, który powinien być nie tylko wypowiadany, ile realizowany przez wierzących w Chrystusa. W ten sposób wszędzie, gdziekolwiek jestem i żyję, należę do społeczności, której Królem jest Jezus Chrystus i swoim postępowaniem umacniam Jego panowanie w świecie. Cóż jednak, gdyż są tacy, którym ta świadomość nie wystarcza. Potrzebują aktów o zabarwieniu polityczno-religijnym, dodatkowego intronizowania, dla podkreślenia swojej wyjątkowości i jedyności. Kojarzy mi się to z mickiewiczowską ideą „mesjasza narodów”, którym miała być Polska. Upolitycznienie czegoś, co jest ponad polityką, „ z innego świata”, mając jednak ogromny wpływ na całe życie świata, jest czymś, z czym osobiście trudno mi się zgodzić. Nie znajduję w tym sensu. Jeszcze raz podkreślę, że boli mnie i irytuje agresja, która z jednej i drugiej strony wyrażana jest w słowach i oszczerstwach, a w ich centrum jest On – Jezus Chrystus Król Wszechświata.
Dobrze się składa, że w tegoroczną niedzielę Chrystusa Króla jest odczytywana w kościołach Ewangelia o ukrzyżowaniu Jezusa. Jest ona dla mnie najbardziej dostojnym i przejmującym obrazem Jezusa idącego drogą krzyżową, ukrzyżowanego i konającego. Jest On Panem, bardzo pokornym i cichym, konsekwentnie wypełniającym wolę Ojca, dokonującym w ten sposób zbawienia świata. Z krzyża Jezusa Chrystusa, będącego Jego prawdziwym tronem, od zawsze czerpię siłę i moc. Utożsamiam się z Nim, nosząc na piersi krzyżyk. Ewangelia pokazuje tych, którzy ulegając podpowiedziom szatańskim, chcą „dowodu” mesjańskości Jezusa w postaci spektakularnego zejścia z krzyża i mocnego uporządkowania świata. Nie mogą zdzierżyć, że On zwycięża, pozostając na krzyżu do końca. Zło nie znosi pokory. Jego identyfikacją jest pycha i wyniosłość. Na krzyżu zwycięża pokora i posłuszeństwo Syna Bożego. On też pokazuje drogę, królewską drogę krzyża, na którą nie każdy potrafi się zgodzić. Jest to droga miłości do końca, droga ponad polityką i podziałami, droga ostatecznego zwycięstwa. Czy to potrzebuje jeszcze jakichś wyjaśnień?
ks. Łukasz Kleczka
Reklama