Godzina trzecia nad ranem. Dzwon z wieży ponad 150-letniego opactwa Gethsemani obwieszcza początek nowego dnia. Tak, nowego dnia, choć dla wielu to dopiero środek, albo nawet początek nocnego snu. Do kościoła schodzą się zakonnicy i goście, którzy kilka dni postanowili spędzić w tym niezwykłym miejscu. Wszędzie jeszcze ciemno, z lekka doskwiera też chłód jesiennej nocy. Ojciec opat daje sygnał, uderzając palcem w drewniane oparcie ławki i zaczyna się powolny śpiew: „Panie, otwórz wargi moje. A usta moje będą głosić Twoją chwałę…”. Ponad trzydziestu mężczyzn, pośród których najstarszy ma ponad 90 lat, a najmłodsi zaledwie dwadzieścia kilka, podejmują śpiew biblijnych psalmów. Tak będzie jeszcze sześć razy, o różnych porach tego dnia. A wieczorem, o godzinie 8, dzwon zapowie rozpoczęcie czasu „Wielkiej Ciszy”, która zakończy się nad ranem kolejnego dnia.
Kiedyś już pisałem o mnichach i klasztorach. Ostatnie dni września spędziłem w klasztorze trapistów Gethsemani, w pobliżu Louisville w Kentucky. Zaplanowałem tam swoje tegoroczne rekolekcje. Nie spodziewałem się, że w tym samym czasie dom gości wypełniony będzie ludźmi, którzy z różnych stanów przyjeżdżają tutaj, żeby przez kilka dni pobyć w ciszy. Tak jest tutaj przez cały okrągły rok. Cisza jest charakterystyką klasztorów trapistów, zakonu będącego reformą cystersów, pod nazwą: „cystersi ściślejszej obserwancji”. Zakonnicy, a właściwie mnisi – od słowa „monos”, czyli „sam” – to ludzie, dla których samotność jest miejscem spotkania z Bogiem. I chociaż żyją pod jednym dachem, większość czasu milczą, modląc się, pracując, spożywając posiłki. Jest coś niezwykłego w milczeniu i ciszy. Przekonałem się o tym już wielokrotnie, że cisza jest przestrzenią budowania relacji z samym sobą, drugim człowiekiem i Bogiem, a milczenie otwiera na więzi. Może się to wydawać absurdalne, a jednak jest to prawda. Okazuje się, że nie słowa, ale milczenie zbliża ludzi do siebie. Przypominają mi się takie obrazki z życia, kiedy widziałem zakochanych, jak siedzą przytuleni albo trzymają się za ręce i milczą.
Modlitwa, nie tylko ta nocna, jest czymś, co stawia człowieka w obecności Boga. Nigdy nie zrozumiałbym sensu śpiewania czy recytowania biblijnych psalmów, głębi ich treści i tego, jak bardzo wyrażają ludzkie uczucia, emocje, potrzeby, radości i żale, gdybym któregoś dnia w życiu nie spróbował odmawiać ich razem z innymi. Spokojnie, rytmicznie, bez pośpiechu. Surowy, pusty kościół, bez żadnych obrazów, figur, dekoracji, na pozór tylko wydaje się zimnym miejscem. Tam czuć modlitwę, odmawianą od dziesiątek lat, nieprzerwanie każdego dnia. Dotarło też do mnie, że ci ludzie tam i w innych podobnych miejscach modlą się za mnie, śpiącego lub przeżywającego swoją codzienność.
O ósmej rano rozpoczyna się praca. Pola obsadzone kukurydzą, której zbiórka właśnie trwała, wyrób serów, czekolady, pieczenie ciast i chleba – to są codzienne prace mnichów z Kentucky. Ludzie nie tylko doceniają tę pracę, kupując klasztorne produkty, ale też wiedzą, że to, za co płacą, jest naprawdę dobre i smaczne. W każdym wyrobie czuć też smak ciszy i modlitwy. Rytm dnia wyznacza bicie dzwonu wzywającego na modlitwę oraz zegara na wieży, wybijającego co piętnaście minut czas. Przypomina o przemijających godzinach, dniach, miesiącach i latach życia. Dla mnie, odprawiającego rekolekcje, przedpołudnie było idealne do tego, by w milczeniu przejść klasztorne posiadłości, które obejmują kilka pagórkowatych szczytów. To kolejny element niezwykłości takich miejsc. Obcowanie z przyrodą. Słuchanie koncertu ptaków i intensywnych uderzeń dzięcioła. Odnajdywanie śladów przechodzącego lisa, cieszenie się życiem i pięknem stworzenia. Nie na darmo papież Franciszek napisał encyklikę „Laudato si” („Pochwalony bądź”), poświęconą trosce o wspólny dom, jakim jest ziemia. Apeluje w niej, żeby postawić na inny styl życia niż ten, który prowadzimy. Wzywa do „nawrócenia ekologicznego”, w którym pojawi się pasja troski o świat i siebie, żyjącego w nim człowieka. To wszystko docierało do mnie, gdy stawiałem kolejne kroki przez las. Poczułem, że to jest to, czego tak naprawdę raz po raz potrzebuję. Dla zdrowia fizycznego, psychicznego i duchowego. Co pozwala mi zatrzymać się i popatrzeć z dystansem na życie, na innych i przede wszystkim na samego siebie. Komuś, kto mi w takiej chwili mówi: „zazdroszczę ci”, odpowiadam: „nie zazdrość, zrób to samo!”. To znaczy daj sobie czas, nie oszukuj się, że wszystko zależy od ciebie, że bez ciebie świat się zawali, że nie poradzą sobie. Znajdź swoje miejsca, w których odnajdziesz nie tylko pokój, ale dosłownie spokój. Właśnie ktoś mi powiedział, że przechodząc terapię wychodzenia z nałogu, jednym z ćwiczeń było wydychanie powietrza z siebie tak długo, aż miał tego szczerze dość. Trzeba wyrzucać z siebie wszelkie trucizny, negatywne uczucia i emocje, wszystko, co powoduje, że przypominamy napięte do granic struny, albo strutych, zmęczonych ludzi.
I jeszcze jedno. W Kentucky kolejny raz się przekonałem, że Amerykanie są bardzo religijnymi i autentycznie duchowymi ludźmi. Moi niemi towarzysze rekolekcyjnego czasu, zakonnicy i świeccy goście budowali mnie swoją postawą i skupieniem, ciszą i modlitwą, poszukiwaniem i tworzeniem zdrowych więzi z samym sobą, innymi i Bogiem. Tych kilka dni może być prawdziwym zwrotem w stylu życia. Początkiem odmiany. Właściwy rytm życia jest czymś, w co naprawdę warto zainwestować.
ks. Łukasz Kleczka
Reklama