Supermaraton Janusza Radgowskiego, przemierzającego na wózku inwalidzkim Stany Zjednoczone, zaskakuje licznymi zwrotami akcji. W czwartek, 28 lipca został przerwany. W sobotę pojawiła się informacja, że 4 sierpnia Janusz wylatuje do Polski. Dzień później podjęta została decyzja o powrocie na trasę, przy pomocy fundacji You Can Be My Angel. Gdy fundacja wycofała swoje poparcie, Radgowski postanowił dojechać do Lewes w Delaware jako sportowiec niezależny. Jedno tylko pozostało niezmienne – pokonanie słabości, dotarcie do celu, zbieranie po drodze pieniędzy na leczenie, tym razem Julka, podopiecznego wspomnianej fundacji.
Pierwotnym pomysłem Radgowskiego było pokonanie Ameryki legendarną Route 66, ale pomysł upadł, ponieważ wiodła ona przez Dolinę Śmierci. Jak się później okazało, autostrady stanowe nie mogły wchodzić w grę. Trzeba było szukać dróg lokalnych. Opracowanie trasy z Seattle w stanie Waszyngton do Lewes w Delaware zajęło kilka miesięcy. W tym czasie należało zmierzyć się z wieloma formalnościami. Ministerstwo Spraw Zagranicznych załatwiło zgodę na przejazd przez terytorium USA, aktywne były też konsulaty w Chicago i Los Angeles. Radgowski, jako inwalida cierpiący na wiele schorzeń, musiał mieć odpowiednie zaświadczenia lekarskie. Polonia z Seattle, które było miejscem startu, podarowała autobus oraz wszystko, co potrzebne było podczas podróży – od sprzętu turystycznego po worki służące jako prysznice. Można było wyruszyć.
Drugiego maja, w dzień Święta Flagi, co miało dla Radgowskiego symboliczne znaczenie, przejechał swoje pierwsze 20 km ścieżką rowerową. A później, dzień po dniu – 75 odcinków ze 150 do pokonania, każdy liczący od 10 do 50 kilometrów. Dotarł do Brownsdale w stanie Minnesota. Tam maraton został przerwany.
Tarcia i konflikty
Radgowski początkowo planował zbierać pieniądze dla zmagającego się z porażeniem mózgowym, utratą wzroku i epilepsją Czarka Olbińskiego, tego samego, którego wspierał finansowo, przemierzając Polskę z Sopotu do Krakowa. Jednak mama chłopca stwierdziła, że dzięki jego pomocy stanęli na nogi i zasugerowała Zuzię – dziecko swojej siostry. Rodzice dwuletniej dziewczynki z wrodzoną wadą mózgu, wadą wzroku, zmagającą się z padaczką lekooporną – Paulina i Marek Jędrachowiczowie odwiedzili maratończyka w grudniu ubiegłego roku. Wtedy postanowiono, że Marek, ojciec dziecka, pojedzie jako osoba towarzysząca. Ustalili, że będzie prowadził samochód, pomagał Radgowskiemu w codziennych czynnościach, przygotowywał posiłki.
– Nie jestem człowiekiem świętym, który zstąpił z nieba – twierdzi Radgowski. – Dlatego były między nami tarcia, typowo ludzkie, czasami natury osobistej, niezwiastujące jednak niczego złego. Moje zmęczenie i coraz liczniejsze kontuzje powodujące ból dolewały niekiedy oliwy do ognia. Bolało mnie także pojawiające się przypuszczenie Marka, że jedynym celem wyprawy jest cel sportowy, moja chęć ukończenia maratonu.
Jędrachowicz z kolei uważa, że wyprawa nie była dopracowana pod kątem przygotowań. – Już w jej trakcie okazało się, że wszystko zależy od woli obcych nam ludzi. Każdy następny dzień był niewiadomą, co zmuszało do kombinowania, gdzie się przespać, na czym zaoszczędzić. To powodowało, że współpraca od samego początku nie była łatwa. Zaczynały się konflikty o drobnostki, ale kaliber napięć narastał, aż doszło do wybuchu. Mój stres, zmęczenie fizyczne i psychiczne nie ułatwiły relacji. Przecież zostawiłem w Polsce żonę z chorym dzieckiem, które wymaga ogromu pracy i poświęcenia. Gdybym widział wymierne korzyści wyprawy, pieniądze, które udało się dla Zuzi zbierać, byłaby to większa motywacja i poczucie, że choć one są tam same, to ja w inny sposób staram się tę swoją nieobecność im wynagrodzić. Niestety nie miało to żadnego przełożenia na efekt finansowy. Dla mnie najważniejsza jest rodzina. Będąc z Januszem, nie mogłem pomóc mojej córce ani tam w Polsce, ani podczas naszej wyprawy.
Radgowski z kolei podkreśla, że każda donacja szła na Zuzię, również pieniądze, które wpływały na utworzone konto. Nie było ich jednak dużo. Wsparcie finansowe napotkanych na trasie ludzi było symboliczne, a większość funduszy przeznaczano na bieżące wydatki. Dochodziły do tego te nieplanowane i niespodziewane, jak naprawa samochodu, która pochłonęła kilkaset dolarów. – Były dni, kiedy nie mieliśmy pieniędzy, co zmuszało nas do coraz większych oszczędności. Dochodziło do tego, że Marek wyprzedzał mnie o kilka kilometrów i czekał na mnie. Pamiętam raz po potężnej burzy, która przemoczyła wszystkie moje rzeczy, nie mieliśmy na paliwo do agregatu, który mógłby je osuszyć – opowiada Janusz Radgowski.
Może został popełniony strategiczny błąd wyboru kierunku trasy. Gdyby przebiegała od Atlantyku do Pacyfiku, przez aglomeracje z dużymi skupiskami Polonii, łatwiej byłoby propagować maraton, liczyć na większe wsparcie finansowe i codzienną pomoc. Wtedy te 88 dni spędzone razem byłyby w większym stopniu uwolnione od napięć, niepewności jutra, wewnętrznych tarć.
O kłótni, która dopełniła dzieła rozstania, wolą milczeć. Radgowski próbował jeszcze pewne sprawy odkręcić, dogadać się, kontynuować maraton. Jędrachowicz pozostał nieugięty.
– Nie chciałbym, żeby Janusz o mnie źle myślał, że go o coś posądzam – mówił po przyjeździe do Chicago Jędrachowicz. Wiem, że podjął decyzję o kontynuowaniu maratonu, życzę mu jak najlepiej, chciałbym, aby dojechał do mety, ale już bez firmowania tego imieniem mojej córki. Chociaż finansowo Zuzia niewiele skorzystała, stała się rozpoznawalna. Wielu wspaniałych ludzi poznanych na trasie daje nadzieję, że może w przyszłości zaowocuje to kontaktami, a te będą miały przełożenie na poprawę sytuacji Zuzi, na jej powrót do grona zdrowych dzieci. Polonia w Seattle postanowiła dalej ją wspierać, zaznaczając, że była z nią cały czas, pokochała ją i pozostanie przy niej.
Wyruszają w poniedziałek
Radgowski zatrzymał się w Wietrznym Mieście u Bogdana Króla, który postanowił nie tylko mu pomóc, ale również towarzyszyć w drodze z Chicago do Lewes. Mają wyruszyć w poniedziałek. Przed nimi do pokonania jest ponad 1000 mil, a zebrane pieniądze będą przeznaczone tym razem dla Julka, podopiecznego fundacji You Can By My Angel. Autobus ofiarowany przez Polonię z Seattle po ukończeniu przedsięwzięcia będzie sprzedany, a pieniądze zostaną przekazane Zuzi.
Radgowski wyrusza w trasę jako sportowiec niezależny. Liczył wprawdzie na zaangażowanie się w to przedsięwzięcie fundacji You Can By My Angel, ale ta, decyzją rady dyrektorów, postanowiła nie firmować maratonu. – Zawsze chcemy być bezstronni w pomaganiu chorym dzieciom – mówi prezydent fundacji Katarzyna Romanowska. – Dbamy o nasz wizerunek i unikamy sytuacji, które nie są dla nas do końca przekonujące. Dlatego podjęliśmy decyzję, choć Julek jest naszym podopiecznym, że Janusz Radgowski nie będzie jechał pod naszą banderą.
W tej wyprawie było wiele zwrotów i niespodziewanych decyzji. Przewidywania, czy będzie ona kontynuowana, czy ruszy, tak jak zapowiada Janusz Radgowski, w poniedziałek, czy też zakończy się w Delaware, są wciąż obciążone znakami zapytania. Wiara, determinacja i chęci – są. Teraz wypada tylko życzyć powodzenia.
Dariusz Cisowski
Reklama