Niedzielne popołudnie. Siadam w fotelu, szukając pomysłu na resztę dnia. Włączam telewizor. Właśnie Portugalia wygrywa mistrzostwo Europy w piłce nożnej, a polscy lekkoatleci zdobywają pokaźną liczbę krążków medalowych. W Częstochowie zakończyła się 25. Pielgrzymka Rodziny Radia Maryja, w której uczestniczyło ponad sto tysięcy ludzi.
Po spotkaniu NATO Polska i Europa czują się bezpieczniej. W Dallas wciąż niespokojnie, na ulice amerykańskich miast i miasteczek wyszły grupy protestantów.
Leniwie odbieram potok informacji dnia. Mając za sobą kilka intensywnych dni, dobrze byłoby się zrelaksować. I tutaj dotykam ograniczeń. Nie jeżdżąc samochodem, trudno mi będzie gdzieś wyjechać. Na dobrą sprawę nie mam z kim sensownym się spotkać. Pojawia się jakiś cień osamotnienia. Sięgam do książki, jednak nic mi się nie klei. Na spanie za wcześnie. Co robić? Czuję jakieś wewnętrzne napięcie. Nawet wiem, gdzie jest jego źródło. Wiem, kto jest jego sprawcą. To Samarytanin. Dobry Samarytanin, o którym od wczoraj rozmyślam, mówiłem na kazaniu i czytałem w necie. Kolejny raz wraca, prowokując. Poddaję się zatem tej prowokacji i patrzę na życie. Swoje własne życie.
Stosunkowo łatwo jest komentować ewangeliczną przypowieść Jezusa. Jest wręcz modelowa, plastyczna. Dawać niezliczone przepisy na bycie Dobrym Samarytaninem, analizować kim jest leżący jak się wydaje człowiek i móc pastwić się nad obojętnie przechodzącym obok niego kapłanem i lewitą. Trudność zaczyna się w bezpośredniej konfrontacji tego wszystkiego ze sobą, z tym, kim jestem i jaki jestem, odnajdując siebie w poszczególnych osobach dramatu. Tak jest i teraz.
To, co najbardziej przykuwa moją uwagę to relacja, bardzo bliska relacja pomiędzy Samarytaninem a człowiekiem będącym ofiarą. Jeden z nich to na wpół umarły człowiek, obdarty, okradziony, poraniony, skopany. Przez innych, przez życie, a może i przez samego siebie. Czuję dobrze ten stan, niejako z autopsji. W leżącej osobie widzę twarze konkretnych ludzi, zdradzanych w miłości, okradanych i wykorzystywanych, uzależnionych, powalonych na dno człowieczeństwa przez alkohol, narkotyki, pornografię, seks, hazard. Widzę też swoją twarz. To także moje miejsce, tam, przy drodze. Myślę o tym, że ta ruchliwa droga przypomina do bólu życie. Ile cierpienia noszę żyjąc z innymi, nie dając tego po sobie poznać, udając twardziela i kogoś samowystarczalnego. A przecież taki nie jestem, bo tak naprawdę w środku jęczę z bólu, dotykając ziemi. nie widząc wyjścia dla siebie. Depresja. Doskonale znany stan, raz po raz powracający niczym zmora.
Druga z osób, bohaterów dramatu, to tytułowy Samarytanin, ktoś zupełnie obcy, z innego świata, innej kultury, religii, światopoglądu, po kim można by się najmniej spodziewać gestów miłosierdzia. A może to po prostu Człowiek, pisany z szacunku wielką literą. Ktoś, kto nie jest skoncentrowany tylko na sobie, jest wrażliwy, ma otwarte oczy, patrzy i widzi głębiej, czując ból i osamotnienie drugiego, jego tragedię i stan. Ten człowiek nie pozostaje obojętnym.
Dochodzi do spotkania. Pomiędzy strzępem człowieczeństwa, absolutną nędzą a wrażliwą i serdeczną, bezinteresowną dobrocią. I tak powoli rodzi się relacja. Ci dwaj stają się dla siebie bliźnimi, może dlatego, że miejscem spotkania była rana, którą powoli zabliźnia miłość. Stają się przyjaciółmi, bo nie mają do ukrycia niczego, znają miejsce zranienia i odrzucenia przez innych. To ich zbliża. „Kiedyś, kiedy piłem – mówi mi znajomy trzeźwy alkoholik – miałem kontakty do kolegów od wódki. Dzisiaj mam o wiele cenniejsze kontakty, do tych, którzy jak ja, są niepijący. Możemy we wszystkim na sobie polegać”. Dlatego, że miejscem spotkania była otwarta rana, przy ruchliwej drodze, w stanie na pół umarłym.
Wyglądam przez okno. Już wiem, że wzruszenie Samarytanina, to inaczej miłosierdzie. Trzeba wyjść na ulice. Nie można siedzieć bezczynnie. To całkowicie bez sensu. Trzeba iść i zainwestować wszystko w bycie Człowiekiem dla człowieka, aby siłą przyjaźni pomóc mu na nowo odnaleźć człowieczeństwo, odnaleźć siebie.
Reklama