Dobrze jest spotykać pasjonatów. Pasjonaci wyglądają na ludzi szczęśliwych i wytwarzają wokół siebie dobry klimat. Dominikanin Timothy Radcliffe mówił trafnie: „Musimy mieć w życiu pasje – nikt tak naprawdę nie może się bez nich obyć. To właśnie, w połączeniu z odkryciem przyjaźni (…), pozwoliło mi przeżyć, i nie tylko przeżyć. Wiedziałem, że nie będę już bardziej szczęśliwy, robiąc cokolwiek innego”.
Kiedyś zastanawiałem się nad tym, co jest moją pasją. I czy pasja oznacza to samo co hobby? Czy to tylko jakieś zainteresowanie, dające chwilową radość? Odpowiedź na pytanie daje słownik, w którym czytam, że łacińskie passio oznacza nie tylko silne zainteresowanie czy zamiłowanie, ale także cierpienie, mękę i gniew. Prawdziwa pasja wiąże się czasem z cierpieniem. Jest ona czymś, co trawi całego człowieka.
Temat życiowych pasji wrócił do mnie w ubiegłą niedzielę, kiedy to pod moim oknem zaparkowało ponad 350 motorów najróżniejszych marek i roczników. Dwa razy do roku pasjonaci dwóch kółek przyjeżdżają do Merrillville, żeby z Bożym błogosławieństwem rozpocząć i zakończyć sezon. Nie ukrywam, że lubię te „motorowe niedziele”. Huk maszyn dumnie prezentowanych przez swoich właścicieli, którzy reprezentują motocyklową subkulturę. Skórzany ubiór, wysokie buty, chustki pod szyją i kaski, to wszystko ma swoje znaczenie. I jeszcze ten charakterystyczny gest przywitania. A pod maską gruboskórnego twardziela kryje się zwyczajny człowiek, który ma dom, rodzinę, pracę, a w wolnych chwilach siada na motor i rusza w drogę. Nie sam. W grupie, z którą spotyka się także poza sezonem, przy różnych okazjach, często organizując charytatywne akcje dla potrzebujących. I to pokazuje dopiero, jak mocno pasja łączy się z przyjaźnią, budowaniem relacji. To dużo więcej niż hobby. To pewien styl życia, który pomaga je przeżyć bardziej szczęśliwie.
Te wspólne spotkania w Merrillville są przede wszystkim modlitwą o dobry i szczęśliwy sezon, a później, na jego zakończenie, dziękczynieniem. Przywołują zawsze tych, którzy usiedli na swój motor po raz ostatni i nie wrócili do domu. Stereotyp mówiący o tym, że motocykliści są „dawcami organów” jest nieprawdziwy i krzywdzący. To pasjonaci, a oni gotowi są na cierpienie. Wspólne spotkania coraz częściej są też miejscem pojednania, kiedy poróżnione, rywalizujące ze sobą kluby podają sobie ręce na zgodę. Bo ważne jest to bycie razem. Na drodze, w kolumnie i w czasie spotkań. „Motocyklowa brać” to chyba najlepsze określenie. Bo ich wspólna pasja buduje braterstwo.
Przyglądam się im i myślę o pasji, że naprawdę jest w życiu konieczna. Pasja do czegoś, co pozwala mi być wolnym od nudy. Bo ta z kolei jest doskonałym miejscem tworzenia problemów, niekiedy bardzo wielkich, a także jest matką wielu uzależnień. Pasja połączona z przyjaźnią, która z czasem staje się braterstwem, pomaga w byciu człowiekiem.
Z tymi przemyśleniami zajrzałem do weekendowego felietonu Grzegorza Dziedzica, który nieco w innym kontekście pisze o czymś, co właśnie sam czuję i przeżywam. „Najpierw potrzebny jest detoks” – pisze Grzegorz. Od tego wszystkiego, co mnie codziennie uzależnia, może przede wszystkim od moich przyzwyczajeń i sposobu myślenia. Później trzeba się spotkać na wspólnej płaszczyźnie, gdzie nieważne jest to, kim kto jest, ale raczej to, co nas łączy. By dobrowolnie i świadomie budować wspólnotę, dzięki której przestajemy traktować siebie z pogardą. I w końcu, spotykając się, pogadać o życiu, dać sobie wzajemnie trochę dobrej energii, przybić piątki i rozjechać się do swoich zadań. „Da się? Pewnie, że tak, ale ponownie – potrzebna jest platforma porozumienia, którą jest wieloletnia przyjaźń i świadomość, że możemy na siebie liczyć w każdej sytuacji”. Przyjaźń, która wyklucza ocenę.
Tak, musimy mieć w życiu pasje. Bez nich nie da się żyć; życie staje się niewolniczym ciągnięciem dnia za dniem z coraz szybszym narastaniem zniechęcenia i wrogości. Musimy mieć pasje tworzące między nami wspólnotę. Dzięki temu będziemy mogli przeżyć i nie tylko przeżyć. Będziemy szczęśliwsi i lepsi.
ks. Łukasz Kleczka
fot.nstoeb/pixabay.com
Reklama