Od kilku miesięcy należę do grupy tworzącej komitet obchodów rocznicy 1050-lecia chrztu Polski w Chicago. Zawiązał się on po kilku zaledwie rozmowach ludzi-entuzjastów. Dużo wcześniej wpisałem obchody tej rocznicy na dzień odpustu Matki Bożej Częstochowskiej, który w tym roku wypada 28 sierpnia. Moim pragnieniem było, żeby ten dzień, bardzo szczególnego święta dla polskich katolików, był dniem dziękczynienia za dar chrześcijaństwa. Kiedy więc pojawili się ludzie, dla których rocznica chrztu jest również droga i ważna, postanowiliśmy zaproponować zorganizowanie centralnych uroczystości w sanktuarium w Merrillville. Do projektu zaczęli dołączać kolejni polonijni działacze i wszystko, wydawać by się mogło, jest na najlepszej drodze do celu. W ostatnich tygodniach, przyglądając się naszemu polonijnemu zorganizowaniu, jest we mnie niestety więcej pesymizmu, niż optymizmu. Z bólem odkrywam, jak mimo wszystko jesteśmy podzieleni, jak daleko nam do jedności. Co się dzieje, że tak trudno jest nam być razem?
Rozmyślając nad tym wszystkim przypominałem sobie lata, w których moim „całym światem” była Polska. Do trzydziestego roku życia nie miałem większego doświadczenia zagranicznych wojaży. I nie było mi z tym źle. Nie czułem się człowiekiem z zaścianka, który musi ukrywać swoją tożsamość i jej się wstydzić. Wręcz przeciwnie. Zawsze nosiłem w sobie to poczucie jedności narodowej, które budowało się w wymiarze lokalnym mojego życia, czyli miejscowości, parafii, jak i w wymiarze ogólnopolskim, gdzie stolicą jest Warszawa, a duchowe serce bije na Jasnej Górze. Ta duchowa stolica zresztą zawsze była i jest dla mnie naturalnym miejscem spotkań. Dzisiaj, od kilkunastu już lat, przychodzi mi być obywatelem świata, nie ze względu na posiadany paszport, ale na fakt, że świat stał się globalną wioską.
W naszym życiu chcemy zachować pamięć. Św. Jan Paweł II jedną ze swoich ostatnich książek zatytułował: „Pamięć i tożsamość”. Analizował w niej obecne zjawiska w świetle minionych dziejów, bo to tam znajdują się korzenie tego, co dzieje się teraz. Poprzez uważny powrót do przeszłości, człowiek może odzyskać żywe poczucie własnej tożsamości. Nasza polska tożsamość była i jest chrześcijańska. Czy się to komuś podoba, czy nie. Jaka będzie w przyszłości? To zależy od nas. Chrześcijaństwo nie jest ideologią, jest sposobem życia. To życie dzieje się w społeczności, którą inaczej nazywamy wspólnotą. Jest ono żywe i sensowne tylko wtedy, gdy wyrasta z Ewangelii. Problem powstaje, kiedy będąc chrześcijaninem nie zna się Ewangelii, a życie religijne sprowadza się do uczestnictwa w możliwie najkrótszej niedzielnej mszy. Poczucie wspólnotowości zanika na rzecz hołdowania swoim, często egoistycznym ambicjom, które z kolei karmią nasze osobiste i narodowe kompleksy.
Jest taka sobota w marcu, kiedy w chicagowskim śródmieściu i wielu innych miejscach globalnej wioski „wszyscy jesteśmy Irlandczykami”. Nawet rzekę można zabarwić na zielono. I nikt z tym nie dyskutuje, a przecież są to obchody dnia św. Patryka, patrona Irlandii i Irlandczyków. Nasze polskie rocznice i wydarzenia, takie jak kanonizacja Jana Pawła II, tragedia smoleńska, Parada 3 Maja, czy 1050-lecie chrześcijaństwa, wydają się bardziej dzielić, niż łączyć. Jakikolwiek pomysł czy zryw jest momentalnie gaszony, jakby jego celem było zarobienie nie wiadomo jakich pieniędzy, albo zrobienie kariery. Dlatego lepiej się nie wychylać, raczej zrobić coś w swoim „ogródku”, niż w imię pamięci pokazać swoją narodową tożsamość, zapraszając do świętowania także innych, zupełnie przypadkowych gości. Efekt jest taki, że jest nam coraz trudniej być razem. Dajemy się ponieść nurtowi rzeki, która niebezpiecznie rozbija nas coraz mocniej. Czy zrozumiemy znowu kiedyś, że w jedności siła?
ks. Łukasz Kleczka
fot.TinoSmith/FreeImages
Reklama