Po pierwsze: postanowiłem zrobić sobie PiS-owski detoks, czyli przynajmniej przez tydzień nie pisać o poczynaniach polskiego rządu. Raz, że znajomi i rodzina zaczynają podejrzewać mnie o jakiś rodzaj mentalnej fiksacji, dwa, że to zbyt proste. Praca felietonisty to w obecnej sytuacji bułka z masłem, niemalże jak w socjalistycznym powiedzonku “czy się stoi, czy się leży...”. Bo przecież wystarczy włączyć telewizor albo odpalić komputer i tematy sypią się jak ulęgałki do czapki. Weźmy dzień dzisiejszy, a piszę ten tekst w środę wieczorem: pani, która pożyczyła prezesowi kupę kasy, dostała świetne stanowisko; okazuje się, że “Spotlight” to film o pedofilii w... Bostonie; no i mamy kolejny dyplomatyczny majstersztyk ministra Waszczykowskiego, który ratując stołek rzuca się rozpaczliwie na Komisję Wenecką. A to wszystko do południa! Trzy tematy jednego dnia, nie trzeba się specjalnie rozglądać, szukać czy szperać. Nic tylko brać, a pisze się właściwie samo. Ale to zbyt łatwe, tego typu tekstów mogę napisać trzy dziennie. Poza tym niezdrowe, bo jest wokół tyle ciekawych zjawisk, świat jest fascynująco różnorodny i naprawdę nie kończy się na coraz bardziej oszołomskiej polityce.
Postanowiłem zatem odkurzyć trochę moją wiedzę socjologiczną i napisać o Oscarach, a dokładniej – problemie braku nominacji dla Afroamerykanów i rasistowskiej, jak ta lala, idei “bezkolorowości”. Miało być o utrwalaniu białej dominacji poprzez udawanie, że nierówności nie istnieją. Merytokracja, niewidoczny widz, te sprawy. To naprawdę interesujące, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Zacząłem pisać i nawet nieźle mi szło, kiedy na monitorze laptopa wyświetliło się powiadomienie, że dostałem film – relację z wyborów tegorocznego marszałka Parady 3 Maja. O wyborze byłego redaktora naczelnego „Dziennika Związkowego” Jana Krawca dowiedziałem się godzinę wcześniej. Ucieszyłem się, bo to człowiek zacny, szlachetny i zasłużony dla Polonii, świetny dziennikarz, a przede wszystkim człowiek historia. Ucieszyłem się tym bardziej, bo najmocniej w całej redakcji wierzyłem, że zostanie na marszałka parady wybrany.
Obejrzałem filmik i na chwilę odebrało mi mowę. Po ogłoszeniu wyboru pana Jana zaczęła się jatka. “Hańba!” krzyczał wściekły tłum zwolenników pani Łucji Śliwy, dla których niewybranie ich kandydatki było jak cios w twarz, zdrada narodowa i bolszewicki spisek w jednym. W ciągu kilku minut podważono kompetencje komisji, oskarżono kapitułę o spisek, nepotyzm i sfałszowanie wyborów. Mniemam, że gdyby pani Śliwa została wybrana, domniemany nepotyzm w komisji byłby wyrazem patriotyzmu. Nastąpił chaos, tłum krzyczał, buczał i nie dopuścił do kontynuacji spotkania. W środku tego zamieszania siedział redaktor Krawiec i wyglądał jak oaza spokoju. W końcu nie takie rzeczy w życiu widział, a w czerwcu skończy 97 lat. Jak się przeszło Auschwitz, to terror oburzonej bojówki musi brzmieć jak bzyczenie komara. Patrzyłem na ten ponury spektakl nienawiści i wśród natłoku myśli wracała jedna uporczywa: kim jesteście, że buczycie i opluwacie? Co wam daje moralne prawo do próbowania zawładnięcia całej polonijnej przestrzeni? Zwycięstwo PiS-u w odległej Polsce? Niesłychane.
Mam nadzieję, że jak już ochłoniecie, wpiszecie w Google “Jan Krawiec” i zrobi się wam nieswojo. Że sumienie wam zatrzeszczy, jak to niedawno obrazowo ujął w Chicago ksiądz Jan Kaczkowski. Patrząc na ten żenujący spektakl, chciałem cofnąć czas. Nie zgłaszać kandydatury red. Krawca, nie życzyć mu zwycięstwa. Pragnąłem, żeby go tam nie było, żeby na to nie patrzył. Panie Janie, przepraszam Pana za tych ludzi. Bo od nich Pan żadnego “przepraszam" nie usłyszy. Najwyżej dostanie zgniłym jajkiem w czasie parady.
Grzegorz Dziedzic
Na zdjęciu: Jan Krawiec fot.arch. redakcji
Reklama