Dwie polskie partie zmieniły w minionym tygodniu swoich szefów. Sojusz Lewicy Demokratycznej wybrał na nowego lidera Włodzimierza Czarzastego, Platforma Obywatelska – Grzegorza Schetynę. W SLD konkurowało ze sobą 10 kandydatów do przywództwa, wybory odbyły się w dwóch turach, wzięło w nich udział 13 tysięcy członków partii. W Platformie Obywatelskiej kandydat był tylko jeden, a liczba głosujących wyniosła 8,5 tysiąca.
Potężny piętnaście lat temu SLD w każdych kolejnych wyborach dostaje mniej głosów, po ostatnich, przypomnę, stał się tzw. siłą pozaparlamentarną, jego stan posiadania w samorządach jest raczej niewielki, panuje powszechne przekonanie, że jest to partia wymierającego elektoratu partyjno-mundurowego, która reprezentuje wyłącznie jedną emocję, siłą rzeczy tracącą z roku na rok na znaczeniu – sentyment do PRL, postrzeganej jako rajska kraina bezpieczeństwa socjalnego, równości i młodości. Nie znam komentatora, który wróżyłby tej partii jakieś „odbicie” i powrót do znaczenia.
Platforma Obywatelska po dwóch kadencjach u władzy przegrała wprawdzie wybory, ale ma w Sejmie największy klub opozycyjny, sprawuje władzę – w koalicji z PSL – w niemal wszystkich sejmikach wojewódzkich, w zdecydowanej większości dużych miast i wielu mniejszych, silna jest w gminach i powiatach. A jednak gołym okiem widać, że w zdychającym SLD więcej jest siły witalnej i wigoru.
Fakt ten sprawił, że komentarze po wyborze Schetyny w większości mianowały go „syndykiem masy upadłościowej” i wróżyły Platformie szybki rozpad – biznes już dawno przerzucił swoje poparcie na PiS, media, druga z sił stanowiących niegdyś o sile PO, przeniosły z kolei poparcie na Nowoczesną i powszechnie wieszczy się, że ruszy za nimi exodus działaczy – najpierw tych lokalnych, a potem posłów. Są i tacy, którzy wieszczą, że gdy jedni przeniosą się do Petru, inni dogadają się z Kaczyńskim. A wtedy Schetyna, niespecjalnie w partii lubiany, zwłaszcza we frakcji Tuska i Kopacz, ale i w tzw. spółdzielni również (po części mogło to zaważyć i o jego staraniach, by być jedynym kandydatem, i o bojkocie głosowania przez wielu działaczy), zostanie sam z garstką przybocznych.
No, załóżmy, że się te prognozy spełnią (osobiście w to wątpię). W takim razie Schetyna wcale nie zostanie na lodzie. Zostanie na piętnastu milionach złotych rocznie przez cztery najbliższe lata, aż do następnych wyborów. Tyle bowiem wynosi subwencja budżetowa za taki wynik, jaki miała w ostatnich wyborach PO.
Subwencja SLD jest mniejsza – około 4 milionów. I można sądzić, że to ona właśnie jest przyczyną, dla której tak wielu było chętnych do przewodzenia partii więdnącej politycznie, ale gwarantującej działaczom przyzwoity żywot. Pamiętajmy, że SLD, która odziedziczyła kadry po peerelowskich „organizacjach młodzieżowych”, ma szczególnie wysoki odsetek członków, którzy ani dnia w życiu nie przepracowali, zawsze tylko „działali” w tym czy innym aparacie.
Ale te cztery miliony dla SLD to nic, jak sobie pomyślimy o najlepiej ufutrowanym dziś polityku III RP, będącym zarazem totalnym politycznym bankrutem. Janusz Palikot, prezes i chyba już jedyny członek ruchu poparcia siebie samego dostawać będzie – dzięki wzięciu go przez SLD do koalicji – nieco mniej niż 2 miliony złotych rocznie. Wyda je na co będzie chciał, i z nikim się nie będzie musiał dzielić. Nie musi nawet uprawiać żadnej polityki, wystarczy, by co roku składał sprawozdania w sądzie rejestrowym – subwencja nie wiąże się z innymi wymogami.
Nie sądzę, by trzeba było więcej dowodów, że mechanizm dotowania partii politycznych z budżetu – z którego korzystają wszyscy poza ruchem Kukiza – jest absurdem, dojeniem podatnika i w żaden sposób demokracji nie służy. I pewnie dlatego będzie go bardzo, bardzo trudno zmienić.
Rafał A. Ziemkiewicz
Na zdjęciu: Leszek Miller fot.Bartlomiej Zborowski/EPA
Reklama