Dwa tygodnie temu złamałem rękę w nadgarstku. Chwila nieuwagi, upadek i poszło. Szczęście w nieszczęściu, że to lewa ręka, a ja jestem praworęczny. Najpierw nic, jedynie syndromy potłuczenia, kilka godzin później rwący ból, szpital i decyzja o zabiegu chirurgicznym. Nieprzespane noce, męczarnia i ból połączony z dyskomfortem w codziennym funkcjonowaniu. I choć to „tylko” złamanie, a więc doświadczenie powszechne zwłaszcza w okresie zimowym, to jednak jest ono kolejnym, które można wykorzystać ku dobremu. Tak jak każde doświadczenie w życiu. Nie raz wydaje nam się, że kiedy coś nas spotyka niedobrego, a zwłaszcza gdy przychodzi to w sposób nagły i niespodziewany, oznacza tragedię, z której nie ma wyjścia. Czujemy się w potrzasku, wszystko jawi się nam mroczne i beznadziejne, stajemy na prostej prowadzącej do rozgoryczenia, a nawet depresji. Denerwuje nas nasz los, inni ludzie, wśród których szukamy winnych i generalnie rozczulamy się nad sobą, próbując w ten sposób znaleźć odrobinę pociechy.
Jestem przekonany, że nie tędy droga. Przed kilkoma laty ukazała się w Polsce książka pod tytułem: „Wszystko jest po coś”. Często zdanie to towarzyszy zarówno moim osobistym przemyśleniom, jak i radom, których udzielam innym. Jestem przekonany, że najdrobniejsze nawet doświadczenia w życiu dzieją się po coś, o ile wyciągniemy z nich odpowiednie wnioski. Niestety, kiedy włącza się w nas mechanizm narzekania, rozczulania, biadolenia, wtedy kończy się sensowne myślenie. „Gdybym więcej szczekał, mniej bym myślał”, filozofował komiksowy bohater Sokrates-półpies, wypowiadając tym samym wielką prawdę.
Co zatem robić? Jako że nic nie dzieje się bez przyczyny, dobrze jest zapytać siebie o to, jak do danej sytuacji doszło i czy można jej było uniknąć. Wszak „gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała”. Każde doświadczenie w życiu ubogaca. Oczywiście nie zawsze jest tak, że są jakieś przyczyny subiektywne. Bywa, że to „zrządzenie losu”, nałożenie się pewnych sytuacji, albo zwyczajny pech. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pod warunkiem, że podejdziemy do danej sytuacji nie tak, jakby świat się kończył. Potrzeba więcej optymizmu w patrzeniu na to, co trudne w życiu. On daje dobry dystans. Dzięki niemu nie zniewala nas ból, zwłaszcza ten psychiczny. Daje za to pretekst i siłę do walki, by się nie poddać. W tym kontekście postrzegam sportowców, którzy po różnych złamaniach, poobijani, po mniejszych lub większych kontuzjach, nie poddają się, ale idą dalej, do przodu. W podobny sposób postrzegałem św. Jana Pawła II, którego ostanie lata obserwowałem mieszkając w Rzymie. Do ostatnich godzin życia nie poddawał się, nie dając się złamać coraz większym i bardziej uporczywym cierpieniom. Nie było to bynajmniej manifestacją ponadludzkich sił, ale trwaniem do końca, bez narzekania i rozczulania się nad sobą.
Oczywiście, te wszystkie życiowe wydarzenia, zarówno losowe, jak i te naturalne, przychodzące z wiekiem, uświadamiają mi, że jestem tylko człowiekiem. Słabym i kruchym, „z prochu ziemi” uczynionym. Ta moja kruchość, pod każdym względem: fizycznym, emocjonalnym, duchowym, psychicznym, jest po prostu częścią mojego człowieczeństwa, z którą muszę się w końcu zgodzić. I chyba nawet więcej niż tylko zgodzić. Zaprzyjaźnić się! Bez tej akceptacji pozostaje jedynie wizja ciemnych dni, pełnych bólu, zmęczenia i frustracji. Poszukiwania sposobu, jak dodatkowo uśmierzyć ból. Tylko, czy warto?
Do wesela się zagoi, mawiają. Nie mam wątpliwości, że tak będzie. Byle o tym nie zapomnieć, nawet wtedy, kiedy się ma trochę więcej lat w życiorysie. Ograniczenia mówią też o tym, że trzeba czasem w życiu nieco wyhamować, trochę spowolnić. Dotknąć rzeczywistości i zrozumieć, że nie jesteśmy cyborgami, maszynami, które zresztą też są ograniczone, ale ludźmi. Zatem to kolejne chwilowe spowolnienie w życiu i ograniczenie przeznaczę na chwile przemyśleń, by dojść do konstruktywnych wniosków. A pomimo że boli, uśmiecham się i idę do przodu!
ks. Łukasz Kleczka
fot.LubosHouska/pixabay.com