Komisja Europejska po wydaniu z siebie serii sprzecznych komunikatów w sprawie kierowanych do niej donosów na Polskę urodziła decyzję, którą eurokraci zapewne uznają za sprytny kompromis i zręczne wywikłanie się ze sprzecznych oczekiwań. Otóż postanowiła nie rozpoczynać wobec Polski procedury dyscyplinującej, ale jednak ją rozpocząć, nie stwierdzając w postępowaniu polskiego rządu łamania obowiązujących w Unii zasad praworządności, ale poniekąd przyznając, że w oskarżeniach coś jednak jest. Oficjalnie nazwano to „procedurą zbierania informacji”, która zresztą polegać ma na oficjalnym zadawaniu rządowi polskiemu pytań.
Teoretycznie wszystkie strony powinny być zadowolone. Unia Europejska zamanifestowała swoją władzę i nadrzędność nad jednym z „nowych” krajów członkowskich z Europy Środkowej i postraszyła, opozycja w Polsce może szermować argumentem, że wobec nikogo nigdy jeszcze Unia takiej „procedury zbierania informacji” nie rozpoczęła, więc sami wiecie, rząd natomiast – że „zbierać informacje” może sobie każdy o każdym, nic nie ma do ukrycia, a odpowiedzi na pytania będą proste i oczywiste.
W praktyce – na tej niby-salomonowej decyzji wszyscy tracą. Bezprecedensowa decyzja o publicznym przesłuchiwaniu polskiego rządu pod kątem domniemanych uchybień praworządności nie niesie skutków praktycznych, ale jest niewątpliwie spektakularnym upokorzeniem Polski. Trudno bez odpowiednich sondaży powiedzieć z całą pewnością, jak na nią Polacy zareagują, ale intuicja podpowiada mi, że takich, którzy – jak telewizyjny prezenter Kuźniar – będą się cieszyć, że ktoś jest ponad wybranym przez głupich Polaków rządem i weźmie go pod kontrolę, nie będzie wielu. Owszem, w roku 2007, a jeszcze bodaj w 2014, narodowy kompleks niższości w połączeniu z nadziejami na kasę z unijnego rogu obfitości sprawiały, że argument „Europa nie jest z nas zadowolona” miał swoją propagandową wagę. Ale po kryzysie imigracyjnym, po kompromitacji państwa niemieckiego i innych państw unijnych, jaką jest odkrywane dziś masowe tuszowanie przez tamtejszą policję, władze i „wolne” media przemocy ze strony imigrantów, to się już zmieniło. Granie na „murzyńskość”, jak tę naszą cechę nazwał były minister spraw zagranicznych Sikorski, które w znacznym stopniu dało PO zwycięstwo w roku 2007, teraz jest już passé.
Przeciwnie, może się okazać, że PO i Nowoczesna (zwłaszcza ta pierwsza) poważnie na tym stracą. Choć bowiem starają się jak mogą przekonać wyborców, że nie mają nic wspólnego z oskarżeniami, to przecież nawet dziecko wie, iż to właśnie od polityków PO i z kontrolowanych przez nich mediów wyszła inspiracja i konkretne oskarżenia stawiane Polsce. Z tego, co piszą brukselscy korespondenci, wynika, że aktywną rolę odegrał w tym Donald Tusk, zabiegając o utarcie Kaczyńskiemu nosa, zresztą – nikt nie jest w stanie zaprzeczyć, że za upokorzeniem Polski głosowała komisarz Bieńkowska. Która zresztą odwołała zaraz potem zapowiadaną na koniec miesiąca wizytę w Polsce i spotkanie z sejmową komisją ds. integracji.
Zresztą, co tu gadać – w Polsce od dawna już mówimy „Unia Europejska”, a myślimy „Niemcy”. A Niemcy „nadzorujący” Polskę i pouczający ją o demokracji to świetny sposób, żeby maksymalnie wkurzyć, zintegrować i poszerzyć żelazny elektorat PiS.
Dodajmy, że i z punktu widzenia eurokracji wojowanie z Polską w tej chwili jest bardzo niefortunne. Po imigranckich skandalach prowokuje to komentarz, że nie radząc sobie z realnymi problemami, próbują to zrekompensować wygrażaniem piąstką Polakom. Koledzy monitorujący niemieckie fora internetowe mówią mi, że Polska dawno nie była tam tak lubiana.
Kompromis, wedle naszego starego przysłowia, powinien sprawić, by i wilk był syty, i owca cała. A tu wyszło odwrotnie.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Zurab Kurtsikidze/EPA
Reklama