Lubię Dzień Dziękczynienia. Dodatkowy dzień wolny przyda się, by odpocząć. Nie wybieram się na zakupy w czarny piątek. Szkoda mi dnia i pieniędzy. W czwartek, piątek i w sobotę mam zamiar nie robić niczego poza spotkaniem ze znajomymi, poczytaniem, posłuchaniem muzyki, może jakimś filmem i długimi spacerami, jeśli tylko pogoda na to pozwoli. Niedziela, to dzień dla mnie zawsze szczególnie świąteczny, ale i częściowo zajęty, by nie powiedzieć pracowity, ze względu na moją posługę w Kościele. Takie mam plany na weekend z okazji tegorocznego Thanksgiving. Z wiekiem jestem coraz bardziej przekonany o konieczności przywrócenia właściwego sensu dniom wolnym i świątecznym. Być bardziej dla siebie, mieć czas, umieć ze sobą rozmawiać, cieszyć się, dzielić troski, znajdować pomysły na spędzenie dni wolnych. I nie myśleć tylko o pracy, zarabianiu i kłopotach. Przynajmniej jeden dzień w tygodniu. W moim przeżywaniu wolnych dni jest jeden wyjątek. Jeśli ktoś wyśle mi sygnał, że chce się spotkać i porozmawiać, wtedy zawsze jestem do dyspozycji.
Indyk. Tak, lubię mięso z indyka. Za jego różnorodność i za to, że jest zdrowe. Nie chciałbym jednak sprowadzić Dnia Dziękczynienia do potocznego nazywania go „indykiem”, albo „świętem indyka”. Cóż, kiedy komercjalizacja świąt jest silna.
Świąteczny stół w Dniu Dziękczynienia to oczywiście przede wszystkim indyk. Sos żurawinowy, słodkie ziemniaki, kukurydza i inne smakołyki, a na deser placek z dyni. Mocno przypomina to naszą wigilię. Kiedy mieszkałem w Rzymie, w międzynarodowym domu mojego zgromadzenia zakonnego, co roku w Thanksgiving w kuchni dowodzili bracia Amerykanie i stąd zapamiętałem dobre smaki tego dnia, nie myśląc wtedy, że zagoszczą one corocznie w moim kalendarzu.
To prawda, że mężczyzna może zapomnieć się i pisać długo, i sporo na temat jedzenia. Aczkolwiek zmierzam do tego, że to nasze dziękczynne świętowanie, to nie tylko smaki i jedzenie, ale przede wszystkim czas spędzony przy stole. Celebracja, słowo, które różnie może się kojarzyć, czasem także negatywnie, a przecież jest zawsze nawiązaniem do religijnego świętowania. Celebracja domaga się czasu i uroczystego, miłego nastroju. Żeby siąść przy najskromniej nawet zastawionym stole, trzeba do niego usiąść pojednanym. Trudno świętować, kiedy między ludźmi coś zgrzyta, albo zupełnie brakuje pokoju i miłości. Czas przy stole nie ma być też poświęcony obmawianiu innych, nieobecnych przy stole. To czas dla tych, którzy przy nim siedzą. Czas rozmów o nas i naszym życiu. Chyba to, niestety, staje się dzisiaj najtrudniejsze. Szybko, oficjalnie lub ukradkiem pojawiają się tablety z Facebookiem lub innymi komunikatorami. I wtedy siedzenie przy stole nudzi. Pytanie o to, czy umiemy celebrować święta w domu, jest dobrym pytaniem. Sam stół należał kiedyś do najważniejszych mebli w domu. A dzisiaj?
Lubię Dzień Dziękczynienia przede wszystkim za samo dziękczynienie. W domu nauczyli mnie dziękowania. Fakt, że nie chodzi tylko o samo słowo „dziękuję”, choć dużo ono znaczy. Chodzi o postawę i gesty wdzięczności. Biedny jest ten dom, gdzie dzieci nie uczy się o „magicznych słowach”, jakimi są: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Biedny, bo nie uczy podstawowej kultury, która tworzy też prawdziwe i mocne więzi między ludźmi.
I w końcu dziękczynienie kojarzy mi się jednoznacznie z mszą świętą. Greckie słowo „eucharystia”, znaczy dziękczynienie. Każda msza św. jest dziękowaniem Bogu przy stole ołtarza, pojednaniem z Bogiem i ludźmi. Dlatego co roku zapraszam ludzi, żeby w Thanksgiving poszli najpierw do kościoła. Podziękować. Za co? Za to, że mogą tu żyć i że mają wszystko to, co do życia konieczne. Nawet jeśli jest tego niewiele. Z taką perspektywą Dzień Dziękczynienia ma naprawdę głębszy sens. Kiedy wszystko we mnie i dokoła mnie mówi: dziękuję!
ks. Łukasz Kleczka SDS
fot.billslife2012/pixabay.com