W ubiegłym tygodniu spędziłem blisko dziesięć godzin w Loyola University Hospital, gdzie w roli pacjenta znalazł się jeden z moich zakonnych współbraci. Czas ten stał się dla mnie okazją do przemyśleń, wspomnień i refleksji, którymi chciałbym się podzielić, wszak każdemu może się zdarzyć, że będzie pacjentem lub z pacjentem.
Przyjęcie pacjenta w amerykańskich szpitalach jest chyba zawsze doświadczeniem przyjaznym. Wchodząc do tak zwanej izby przyjęć, trudno w ogóle powiedzieć, że się jest w szpitalu. Takie przyjęcie i traktowanie nie powinno dziwić, wszak z chwilą dotknięcia klawisza „Enter”, by zatwierdzić obecność pacjenta, zaczyna tykać bezduszny i bezwzględny zegar licznika, który po zakończeniu procesu leczenia zażąda od ubezpieczycieli bardzo konkretnej sumy od kilku do kilkuset tysięcy dolarów. I w sumie tej będzie wliczone absolutnie wszystko. Jednak jest też druga strona medalu. Ludzie pracujący w szpitalach, cała służba medyczna, obsługa techniczna, psychologiczna, duchowa, są nastawieni na pomoc człowiekowi znajdującemu się w potrzebie. Oczywiście, jak w każdym miejscu, tak i tutaj znajdują się wyjątki. Loyola przekonuje nie tylko zacnym imieniem świętego założyciela zakonu jezuitów, św. Ignacego, ale także swoim hasłem przewodnim: „We also treat the human spirit” („Leczymy także ludzką duszę”). I to jest ważny cel i misja. Bo do szpitala nie przychodzi tylko ciało. Tutaj przychodzi człowiek.
Pacjent jest zawsze kimś szczególnym i wyjątkowym. Każdy ma swoją historię choroby, która mimo tego, że może być podobna do innej, zawsze jest wyjątkową, bo jest historią konkretnego człowieka. Wchodząc do szpitala z perspektywą czekającego zabiegu chirurgicznego czy badań, często towarzyszy człowiekowi lęk. Świadomość tego, że jest się chorym, wielu może przygnębiać, rodzić apatię, wpędzać w stany depresji. Każda choroba odsłania przed człowiekiem jego słabość i kruchość. Przypomina o tym, że życie przemija, że człowiek nie jest stworzeniem doskonałym, że starzeje się i umiera. Choroba jest dobrą okazją do tego, by popatrzeć na swoje życie i przyjąć je jako dar. Dar i zadanie. A także jako tajemnicę. Jest to także okazja do tego, by w końcu zaakceptować swoją słabość. I zacząć cieszyć się każdym dniem życia, chcąc wykorzystać go jak najlepiej.
Kiedy byłem dzieckiem, miałem chyba 8 czy 9 lat, znalazłem się na oddziale chirurgicznym w Katowicach. Jęk cierpiących ludzi wzmagał we mnie lęk i tęsknotę za domem. Pamiętam, jak którejś nocy wspiąłem się i popatrzyłem przez okno. Pośród budynków kliniki zobaczyłem w dole czerwone światełko. Świeciło się ono przy tabernakulum w szpitalnej kaplicy. Rano, przed godziną 7, wymknąłem się i pobiegłem do kaplicy. Była msza św., na której przyjąłem komunię. Tego, co wtedy czułem, nie zapomnę nigdy. Czułem, że nie jestem sam. Jest Pan Jezus, który towarzyszy mojemu cierpieniu. Kaplica szpitalna, jeśli tylko jest, staje się szczególnym miejscem dla chorego i tych, którzy mu towarzyszą. Tam także leczy się człowiek, kiedy może z innej perspektywy popatrzeć na siebie i swoje życie. Tam nigdy nie jest sam.
Inną ważną kwestią jest obecność drugiej osoby. Bycie przy pacjencie jest nieocenioną pomocą i wsparciem. Po jednej z operacji, wybudzony z narkozy leżałem w łóżku podpięty do kroplówki. Wymęczony i obolały. Do sali weszła moja znajoma psycholog. „Jak się masz stary?” – zapytała. „Jak wypluta guma do żucia” – odpowiedziałem. Złapała mnie na kilkanaście sekund za rękę. Ciepło tego uścisku dłoni czuję do dziś. Było mi ono wtedy najbardziej potrzebne. Nie słowa, ale obecność.
W tych dniach będziemy gościć w Chicago ks. Janka Kaczkowskiego. Ten 38-letni ksiądz częściowo sparaliżowany, z glejakiem mózgu, po chorobie nowotworowej, autor książki „Szału nie ma, jest rak” i „Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość”, wygłosi rekolekcje w kościele na Helenowie. Jest idolem wielu ludzi w Polsce. Jest bardzo prawdziwy i do bólu szczery. Piękny człowiek i kapłan. Choroba nauczyła go dystansu do siebie i życia. A to są ważne lekcje, których kiedyś trzeba się będzie nauczyć. I nie ma wyjścia.
ks. Łukasz Kleczka, SDS
fot.inspiri/pixabay.com
Reklama