Jakieś trzy lata temu pewnego lipcowego dnia zadzwonił telefon. Słyszę miły głos kobiety, która przedstawiła się w imieniu pewnej fundacji, zbierającej donacje na pomoc dzieciom chorym na raka w Polsce. Nie pierwszy to był telefon i nie ostatni w podobnych sprawach. Kościoły zawsze są dobrym miejscem na różne zbiórki. Zresztą jedną z cech Kościoła katolickiego jest i ma być caritas, czyli miłość, która wyraża się poprzez pomoc materialną ubogim. W moim doświadczeniu przy okazji takich telefonów włącza się zawsze jakaś ostrożność płynąca z faktu, że sporo jest naciągaczy. Dlatego też pozostawiłem panią bez odpowiedzi, prosząc, aby zadzwoniła kilka dni później. Uruchomiłem kontakty, żeby sprawdzić, co to za fundacja. Gdyby nie mój kolega Piotr ze swoim autorytetem w dziedzinie caritas, pewnie bym się nie przekonał. Tak zaczęła się moja przygoda z fundacją, której wprawdzie członkiem ani wolontariuszem nie jestem, ale całym sercem, jak tylko mogę, wspieram jej działalność i wydaje mi się, że na dobre się z nią zaprzyjaźniłem.
You Can Be My Angel. O tej Fundacji myślę. W naszym chicagowskim, polonijnym środowisku jest już doskonale znaną organizacją. Wystarczyło, że na początku tegorocznej mszy kończącej pielgrzymkę pieszą z Chicago, wspomniałem o tym, że idą z nami wolontariusze fundacji, żeby wywołać burzę oklasków. Było to potwierdzeniem faktu, jak wielu sympatyków sobie zjednała. Czy jednak tylko o sympatię chodzi?
Anioły z fundacji promują w naszym środowisku dobro. Bezinteresowne dobro. Są tacy, którzy twierdzą, że świadczenie pomocy dzieciom zawsze otwiera serca i wzrusza. To prawda. Nie można jednak dać się sprowokować twierdzeniom, które w domyśle chcą przekazać komunikat: „Dajmy sobie spokój. I tak wszystkim nie pomożemy. Takich dzieci są tysiące”. Tu chodzi o to, że nagle ktoś, kto staje przede mną trzymając w ręku skarbonkę, do której zbiera na jakieś chore dziecko w Polsce, tak naprawdę daje mi szansę na sprawdzenie czy jestem bezinteresowny, czy potrafię uruchomić w sobie odrobinę dobroci, podzielić się tym, co mam. Tak naprawdę nie jest ważne czy wrzucę do skarbonki więcej, czy mniej. Ważne jest, że w ogóle potrafię dać. Ci, którzy najwięcej narzekają na to dawanie, tak naprawdę dają najmniej, albo w ogóle nic. Ich narzekanie często zagłusza ich sumienie, które ma w sobie naturalne ciążenie ku dobru.
Jedno dziecko. Jedno życie. To jedno jedyne i niepowtarzalne. Nigdy nie ma stuprocentowej pewności czy leczenie chorego przyniesie oczekiwany skutek, przywróci zdrowie. Rak jest chorobą, z którą się walczy, ale bywa nierzadko, że się z nią przegrywa. Zawsze jednak trzeba walczyć do końca. Za wszelką cenę. Jeżeli mam świadomość, że każde życie jest jedyne i niepowtarzalne, potrafię zrozumieć, co to znaczy walczyć o nie. Jeśli w mojej rodzinie czy środowisku doświadczyłem takiej walki, wiem o co chodzi. Kilkanaście lat temu w Krakowie, w październikową niedzielę zostałem wezwany do umierającego Kuby. Miał 24 lata, chorował na mukowiscydozę. Był bardzo przygotowany na śmierć. Prymus na Akademii Ekonomicznej, zaręczony. Umierał. Powiedział mi: „Wszyscy moi przyjaciele mówią mi, że bez sensu takie życie, że Bóg jest okrutny. A ja powiem księdzu, że dla tych 24 lat, warto było się urodzić i żyć”. Wiele się wtedy nauczyłem. Przede wszystkim, że o życie we wszystkich jego wymiarach warto i trzeba walczyć do końca, bez względu na cenę.
„Mój anioł pójdzie przed tobą” – to słowa z Biblii (Wj 32,34). On idzie przed każdym. Do niego codziennie modlę się, od dzieciństwa: „Aniele Boży stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój”. I ja mogę stać się aniołem dla innych. Dobrym aniołem.
Uwaga! Tekst zawierał „lokowanie idei” bezinteresownego dobra.
ks. Łukasz Kleczka SDS
fot.Henry_Wang/pixabay.com
Reklama