Z Barbarą Donovan - amerykańską pilotką polskiego pochodzenia rozmawia Krystyna Cygielska
Barbara Donovan, pilotka linii pasażerskich Southwest, urodziła się w Ameryce, jest córką imigrantów z Polski. Mówi w języku rodziców swobodnie, choć z zauważalnym amerykańskim akcentem. Czasem zastanawia się chwilę przed sformułowaniem po polsku spraw dotyczących lotnictwa, których uczyła się i o których rozmawia tylko po angielsku.
Od 2003 roku pilotuje samoloty pasażerskie Southwest Airlines.
Jak się zaczęła Pani droga do zawodu pilota?
Barbara Donovan: - Byłam wtedy na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Loyoli i myślałam o medycynie. Mój kolega, który chciał zostać pilotem wojskowym, mówił, że po ukończeniu uniwersytetu pójdzie do lotnictwa. W szkole wojskowej są różne kierunki - można wybrać medycynę, można rakiety, pilotaż... On chciał być pilotem. Zainteresowało mnie to i pod wpływem tych rozmów zmieniłam uczelnię; poszłam do Illinois Institute of Technology, na wydział inżynierii lotniczej (aerospace engineering).
Między drugim a trzecim rokiem studiów zostałam skierowana na specjalizację w pilotażu. Niestety, na badaniach lekarskich stwierdzono, że mam troszkę za słabe oczy, a wtedy wzrok trzeba było mieć idealny. I skierowano mnie na nawigację. Latałam jako nawigator przez dwa lata. Ale dalej marzyłam, żeby być pilotem. Złożyłam ponownie papiery, poszłam na badania i tym razem lekarz stwierdził, że mam dobry wzrok. Przedtem prawdopodobnie miałam przemęczone oczy, bo bardzo dużo czytałam. A teraz wróciły do normy. Więc poszłam do rocznej szkoły pilotażu.
Ile było tam dziewczyn?
- Byłam jedyna. Wielu moich znajomych myślało, że nie będę zaakceptowana jako koleżanka. Nic dalszego od prawdy. Chłopcy przyjęli mnie do swojej grupy bardzo serdecznie. Byliśmy prawdziwym zespołem.
Uczyliśmy się latać na dwóch rodzajach samolotów. A po tym roku nauki – na takich maszynach, na jakich będzie się latać w wojsku. Może to być samolot transportowy, bombowiec, myśliwiec... Mnie wybrano na dostarczanie paliwa w czasie lotu (air refueling).
Jak wyglądał pierwszy lot? W samolocie, czy na symulatorze?
- W samolocie. Symulator przeważnie daje do rozwiązania sytuacje nagłe, awaryjne. Student jest poddawany silnym stresom, zasypywany trudnościami, żeby mieć pewność, że potrafi myśleć o wielu rzeczach naraz, że ma wiedzę i umie podejmować prawidłowe decyzje. Po nauce w symulatorze mieliśmy lot. A czasem dodawano nam jeszcze jeden, bez przerobienia następnej lekcji. To było robione specjalnie, żeby nas przyzwyczajać do trudnych sytuacji. Trzeba było powiedzieć „OK, dam radę”.
Na początku dnia w klasie wywoływali studenta i mówili na przykład: „Lecisz na wysokości 10 tys. stóp, nagle do samolotu wchodzi dym. Co zrobisz?” To trzeba wiedzieć na pamięć. Mam wyświetlone zegary z kabiny i patrzę, co wskazują, czasem widzę trudny, górzysty teren. Trzeba wszystko ogarnąć i odpowiedzieć. Jak się odpowie źle, to: „Siadaj, dziś nie lecisz. Następny”. Żeby polecieć, trzeba było to przejść każdego dnia.
Wszyscy sobie radzili?
- Jeden z nas nie był całkiem pewny siebie i troszkę się bał. Sam zrezygnował, bo to było dla niego za trudne psychicznie. To nie jest zawód dla wszystkich.
Po ukończeniu szkoły...
- ...latałam przez 9 lat dostarczając paliwo w locie. A po 13 latach – łącznie ze studiami i służbą jako nawigator – kończyły się moje zobowiązania wobec Air Force. Wyszkolenie pilota jest bardzo drogie – już wtedy koszt wynosił około miliona dolarów. To trzeba odpracować. A ja miałam już trzyletniego syna i kilka dni przed odejściem urodziłam córkę.
Jak sobie Pani radziła z wychowywaniem dzieci?
- Nie było łatwo - mieliśmy dużo miedzynarodowych lotów po całym świecie, bo wszędzie mamy bazy, ale dzieliliśmy obowiązki z mężem. Bill też jest pilotem. Znając naszą sytuację nigdy nas nie wysyłano w tym samym czasie, więc zajmowaliśmy się dzieckiem na zmianę. Ale było coraz ciężej.
Po zwolnieniu się z wojska w 2000 roku poszłam do United Airlines i pracowałam tam do 2003, cały czas na boeingach 727. Całe życie latam na boeingach – tankowiec to był 707. Potem przeszłam na 737 i latam na nich do tej pory, tylko seria się zmienia; na przykład - przedtem były okrągłe zegary, a teraz mamy ekrany.
Czy wiadomo, ile jest w Ameryce kobiet pilotów?
- Liczby podać nie potrafię, ale w mojej kompanii na 6 tysięcy pilotów jest może ze trzysta-czterysta kobiet. I wciąż ich przybywa. Kiedy zaczynałam w 1966 roku, było ich bardzo mało.
Ale naprawdę kobiety zaczęły się uczyć pilotażu w czasie II wojny światowej. Kiedy wszyscy mężczyźni piloci wylecieli na front, one musiały latać, żeby dowozić zaopatrzenie.
Spotkała Pani inną latającą Polkę?
- Nie. Może gdzieś są, może się uczą, ale o żadnej nie wiem.
Co sądzi Pani o katastrofie samolotu malezyjskiego? Jakie wywarła na Pani wrażenie?
- Będziemy się nad nią zastanawiać, kiedy będzie coś na pewno wiadomo. Żeby uniknąć błędów w podobnych sytuacjach. Uczymy się z katastrof, robimy to na symulatorach, ale dopiero wtedy, kiedy są wyjaśnione. A wrażenie? Gdybym się bała, musiałabym przestać latać.
Jak często Pani lata?
- Czasem lecimy dwa, a czasem trzy razy dziennie; zwykle przez trzy dni, a potem odpoczywamy. Latamy z Midway, ale zaczynamy loty do Ameryki Południowej – na Karaiby, do Meksyku, wkrótce do Portoryko. Pewnie zaczniemy korzystać i z O'Hare. Midway jest ciasne i dookoła jest miasto.
Dzieci się o Panią nie boją?
- Chyba nie. Ale bardzo nie lubią rozmów o wypadkach. Proszą, żeby zmienić temat.
Ile mają teraz lat?
- Jacek 18, a Kasia 15.
Znają polski język? Interesują się Polską?
- Rozumieją, ale nie mówią. A do Polski ich zabrałam, bardzo im się podobała.
Pani bardzo dobrze mówi po polsku.
- Chodziłam do polskiej szkoły na Trójcowie i mamy tu dużą polską rodzinę.
Dziękuję za rozmowę.
Krystyna Cygielska
[email protected]
Reklama