Mieszkańcy Arivaca, miasteczka położonego w południowej części Arizony w odległości 25 mil od Meksyku, monitorują punkty kontrolne straży granicznej, by przekonać się, ile osób aresztowano za próbę przemycenia narkotyków lub z innego powodu. Chcą wiedzieć, czy istnieje uzasadnienie utrzymywania posterunków na drogach prowadzących do ich miasteczka.
Regularnie zatrzymywani przez uzbrojonych strażników, poddawani rewizjom i profilowaniu, zmęczeni ciągłym nękaniem arivacanie wyznaczyli sobie dyżury wokół punktów kontrolnych.
W rozmowie z "The Los Angeles Times", rzecznik granicznego patrolu oświadczył, że nie ma zamiaru ujawniać wyników pracy punktów kontrolnych, które określił jako tymczasowe, choć istnieją już kilka lat. Dodał, że nie zostaną usunięte, ponieważ stanowią ważny element zabezpieczenia granic państwa.
Bob Bertolini, ochotnik, który zgłosił się do monitorowania punktów kontrolnych, powiedział gazecie, że postępowanie strażników w Arivaca nieodłącznie kojarzy mu się z pobytem w Iraku i Afganistanie, gdzie jako pracownik kontraktowy uczestniczył w odbudowie zniszczeń wojennych. "Ilekroć udaję się na północ od miasteczka, przychodzą mi do głowy bezsensowne pytania o to, co mnie spotka po przejściu kontroli. Iraccy żołnierze, Al-Kaida, czy wybuch przydrożnej bomby? Przecież jesteśmy w Ameryce, takie rzeczy nie powinny mieć tutaj miejsca" − uważa Bertolini.
Punkty kontrolne blokują normalny ruch. Ludzie czują się tak, jakby mieszkali w strefie wojennej. Ciągle mają wrażenie, że za chwilę stanie się coś naprawdę złego. Zatrzymywani przez strażników z bronią w ręku odczuwają głęboki gniew. Stąd społeczna akcja kontroli tych, którzy kontrolują.
(eg)
Reklama