Według kenijskich władz w niedawnym ataku w Nairobi uczestniczyli napastnicy, legitymujący się paszportami USA i Wielkiej Brytanii, a zamachowcy z USA pochodzili z Minnesoty.
W tym położonym nad Missisipi stanie w środkowej części USA, a przede wszystkim w jego stolicy Minneapolis, mieszka połowa wszystkich osiadłych w Ameryce Somalijczyków. Ilu jest ich dokładnie – nie wiadomo. Mówi się o 100 tysiącach, ale równie dobrze może ich być dwa razy więcej.
Zaczęli tłumnie przybywać do USA na początku lat 90., gdy w ich ojczyźnie wybuchła trwająca do dziś wojna domowa. Władze amerykańskie osiedlały ich w Kalifornii, Ohio, Arizonie, ale przede wszystkim w Minnesocie, która kusiła przybyszów najlepszą opieką socjalną i stosunkowo niskimi kosztami życia.
Każda kolejna fala emigrantów kierowała się potem tam, gdzie osiedli już wcześniej krewni i ziomkowie. W ten sposób Minneapolis stało się największym skupiskiem Somalijczyków poza kontynentem afrykańskim. Od pięciu lat miasto nad Missisipi jest też zagłębiem werbunkowym somalijskich talibów z ruchu Al-Szabab, którzy w zeszłym roku stali się oficjalną filią Al-Kaidy w Rogu Afryki, a w ubiegły weekend dokonali terrorystycznego ataku w Nairobi.
O ile uciekający przed poniewierką Somalijczycy znajdowali nad Missisipi bezpieczny dom, ich synowie często nie potrafili się odnaleźć w nowej ojczyźnie. Starą, Somalię, znali tylko z opowieści zapracowanych i nie mających dla nich czasu rodziców, a w nowej, Ameryce, czuli się obco. Lekarstwa na kryzys tożsamości szukali w meczetach, do których odwiedzania zachęcali ich sami rodzice w nadziei, że dzięki imamom ich synowie poznają muzułmańską wiarę, a przy okazji nie zejdą na złą drogę.
W meczetach, a zwłaszcza w największym, Abubakara as-Siddika, młodzi Somalijczycy odkrywali islam, ale przeżywali także polityczną inicjację. Przełomowym okazał się rok 2006, gdy etiopska armia najechała Somalię, by rozgromić tamtejszych talibów, usiłujących narzucić krajowi surowe prawa szariatu. Etiopczyków do inwazji namówili Amerykanie, obawiający się, że Somalia stanie się nowym Afganistanem, afrykańską kryjówką Al-Kaidy. Młodym Somalijczykom z Minneapolis, poszukującym tożsamości i sensu w życiu, somalijscy talibowie z ruchu Al-Szabab wydali się uosobieniem patriotyzmu i bohaterstwa.
Już w 2007 roku z Minnesoty wyruszyło do Somalii pierwszych 20 ochotników na wojnę. Rok później jeden z nich 26-letni Shirwa Ahmed, były student z Minneapolis, jako pierwszy obywatel USA zginął w samobójczym zamachu bombowym przed posterunkiem wojsk ONZ w Hargeisie; zginęło około 30 osób. Rok później w Mogadiszu samobójczego zamachu dokonał inny obywatel USA posiadający również somalijski paszport. Zabił ponad 20 żołnierzy z wojsk pokojowych Unii Afrykańskiej, zwalczających somalijskich talibów.
Do czasu ataku w Nairobi ochotnicy z USA uczestniczyli w co najmniej sześciu samobójczych zamachach i tuzinach zbrojnych rajdów i zasadzek, w których co najmniej sześciu z nich zginęło. Szacuje się, że w Somalii, w szeregach Al-Szabab walczyć może nawet setka ochotników z USA, głównie z Minnesoty.
Ochotnicy przybywają do Somalii z zamożnych państw, w których ich ojcowie znaleźli zarobek i dach nad głową: USA, Kanady, Australii, Wielkiej Brytanii (tamtejsza diaspora somalijska liczy ćwierć miliona ludzi), Holandii, krajów Skandynawii. Szacuje się, że w obozach Al-Szabab w Somalii, jak w latach 90. w bazach Al-Kaidy na afgańsko-pakistańskim pograniczu, przeszło partyzanckie szkolenie od kilkuset do ponad półtora tysiąca ochotników z Europy i Ameryki Północnej.
Eksperci od międzynarodowego terroryzmu uważają, że po śmierci Hammamiego, rozczarowani do Al-Szabab ochotnicy znad Missisipi czy Tamizy mogą zacząć opuszczać Somalię i wracać do krajów, z których przybyli. Perspektywa taka od dawna przyprawia o ból głowy polityków i szefów wywiadów na Zachodzie.
Wojciech Jagielski (PAP)