Niewybredne ataki kongresmana Darella Issy na Biały Dom z powodu kontrowersji wokół urzędu podatkowego (IRS) wzbudziły sprzeciw nawet ze strony republikanów niezbyt przychylnych Barackowi Obamie. W obronie prezydenta stanęli republikańscy senatorzy, John McCain i Lindsey Graham.
Republikanin z Kalifornii, Darell Issa, wywołał szczególnie ostrą reakcję nazywając sekretarza prasowego Białego Domu, Jaya Carneya, "płatnym kłamcą". A to dlatego, że Carney wielokrotnie wyjaśniał, że administracja nie miała z tą sprawą nic wspólnego.
Issa utrzymuje, że IRS wziął pod lupę konserwatywne organizacje na polecenie Białego Domu. Tymczasem z raportu inspektora generalnego Departamentu Skarbu wynika, że IRS działał całkiem niezależnie od administracji.
Wypowiedź Kalifornijczyka poruszyła senatorów Johna McCaina i Lidseya Grahama. Ten ostatni zwrócił uwagę, że nie ma dowodów świadczących o winie Białego Domu. Jest jednak przekonany, że grupy konserwatywne były dokładnie sprawdzane nie tylko w Cincinnatti – jak twierdzi IRS – lecz również w innych miastach.
Za oskarżanie prezydenta Obamy, były doradca Białego Domu, David Plouffe, zemścił się na Darellu Issie przypominając wstydliwe epizody z jego życia.
W 1972 roku Issa był oskarżony o kradzież sportowego maserati, w 1982 podejrzewano go o podpalenie magazynu z częściami elektronicznymi. Był wówczas właścicielem biznesu specjalizującego się w zakładaniu alarmów do samochodów. Oskarżony o defraudację Issa nie przyznał się do winy. Sprawę załatwiono polubownie, poza sądem.
Warto zwrócić uwagę, że skandal z IRS w zasadzie skandalem nie jest. Urząd podatkowy ma bowiem obowiązek nie przyznawania statusu non-profit organizacjom o profilu politycznym. Tak też czyniono. Dziś zdecydowanie polityczne grupy Tea Party skarżą się, że odrzucono ich wnioski. A przecież przyznanie im statusu non-profit byłoby niezgodne z prawem. O tym jednak wspomina niewielu komentatorów.
(eg)