Ameryka od środka
Mitt Romney nie lubi mówić o swojej religii, a wszelką wścibskość w tej sprawie zbywa stwierdzeniami, iż jego wierzenia religijne są wyłącznie jego sprawą. Ma rację, a raczej miałby ją, gdyby chodziło o jakąś normalną denominację chrześcijańską lub inną powszechnie znaną religię. Jednak Romney jest mormonem, i to na tyle zaangażowanym, że w młodości jeździł po świecie, by pozyskiwać nowych wiernych.
Już od dawna trwa dyskusja o tym, czy mormonizm to religia, czy też jakiś dziwny kult. Moim zdaniem, jest to dyskusja jałowa o tyle, że wszelkie wierzenia religijne to zawsze jakaś gradacja, a nie łatwy do zdefiniowania świat czarno-biały. O wiele pożyteczniejsza jest analiza tego, w co przeciętny mormon wierzy. Romney jak ognia unika tego rodzaju dyskusji i wcale mu się nie dziwię, bo niektóre aspekty mormonizmu są kuriozalne. Jednak każdy wyborca ma prawo wiedzieć, jakie przekonania posiada człowiek, który może stać się prezydentem USA. W końcu jest to najważniejsza rola w państwie i posiada również znaczenie globalne. W związku z tym, że mormoni zapatrują się na świat w sposób dość specyficzny, Romney nie może aż do listopada po prostu chować głowy w piasek. Przypominam, że nie zrobił tego John F. Kennedy, gdy kwestionowano to, czy katolik powinien być przywódcą kraju – odważnie i otwarcie wyjaśnił swoją wiarę i odseparował ją zdecydowanie od roli prezydenta. Jednak katolicyzm to nie to samo co mormonizm, o czym należy jasno mówić.
Mormonizm został niejako "założony" przez oszusta i byłego skazańca, Josepha Smitha, który nagle ogłosił się wieszczem i poinformował, że objawił mu się anioł imieniem Mormoni, który wskazał mu miejsce, w którym złożone były złote tablice z wyrytym na nich "uzupełnieniem" do Biblii. Tablic tych nikt nigdy nie widział, jako że Smith utrzymywał, że może je czytać i tłumaczyć na angielski z jakiegoś archaicznego języka wyłącznie on. Przez 60 dni dyktował swojemu sąsiadowi, oddzielonego od niego kotarą, 500 stron tzw. "Księgi Mormona", która pozostaje do dziś podstawą mormonizmu.
W księdze tej jest sporo mocno zastanawiających rzeczy. Przede wszystki mormoni wierzą, że po zmartwychwstaniu Jezus Chrystus odwiedził Amerykę, a dokładniej Missouri, by spotkać się z ludźmi należącymi do różnych plemion izraelickich. Ponadto Bóg, Jezus i Duch Święty to według nich trzy odrębne osoby z krwi i kości. Mormoni uważają, że Bóg stworzył wiele różnych wszechświatów i w każdym z nich mieszkają ludzie wierzący we własnego Stwórcę. Każdy człowiek jest w stanie osiągnąć po śmierci najwyższy poziom nieba, co gwarantuje, że sam staje się Bogiem.
Lektura "Księgi Mormona" roi się od wielu innych mocno zastanawiających tez, a biorąc pod uwagę to, że została spisana (czy też "przetłumaczona") przez człowieka o dość chwiejnym życiorysie, trudno jest nie podchodzić do tego wszystkiego ze sceptycyzmem. Zresztą również niektóre dzisiejsze obyczaje mormonów budzą zdumienie, np. wymóg zakładania specjalnej bielizny przed udaniem się na mszę lub automatyczne odciągania datków wiernych z ich dochodów (tzw. "tithing"). Głośno było też niedawno o tym, że mormoni często chrzczą ludzi zmarłych, w tym takich, którzy nigdy nie mieli z tą religią nic wspólnego, np. żydowskie ofiary wojennej zagłady.
Biorąc to wszystko pod uwagę, wydaje się, że zadawanie Romneyowi pytań o to, w które z założeń mormonizmu wierzy i do jakiego stopnia, wydaje mi się być całkiem na miejscu. Nie wiem, jak inni, ale ja chciałbym wiedzieć, czy ewentualny przyszły prezydent USA wierzy w to, iż kiedyś będzie Bogiem albo czy sam chrzcił w przeszłości ludzi nieżyjących. Mam nadzieję, że tego rodzaju pytania będą w czasie kampanii wyborczej zadawane. Niestety nie spodziewam się, że kandydat na nie odpowie.
Andrzej Heyduk