Ameryka od środka
Prezydencka kampania wyborcza Newta Gingricha dobiegła wreszcie końca, choć mogła się była zakończyć o wiele wcześniej, gdyż od dawna już wiadomo, iż były przewodniczący Izby Reprezentantów nie miał żadnych szans na ostateczny sukces. Jednak Mr. Gingrich ociągał się całymi tygodniami z podjęciem decyzji o wycofaniu się z dalszej walki, co oznaczało, że przez wszystkie te jałowe dni podatnicy amerykańscy płacili 40 tysięcy dolarów dziennie na zapewnienie kandydatowi bezpieczeństwa przez agentów Secret Service. Tenże kandydat ma teraz ponad 4 miliony długu, co mu podobno za bardzo nie przeszkadza, bo jest w stanie “zapewnić sobie dalsze finansowanie”. Być może myśli o swoim zaciekle syjonistycznym dobroczyńcy z Las Vegas w osobie Sheldona Adelsona, który i tak wydał już na niego majątek.
Ponowne zejście Gingricha z politycznej sceny uważam za wydarzenie krzepiąco pozytywne. Nie chodzi tu bynajmniej o jego polityczne poglądy, które zawsze bywały dość kontrowersyjne, ale które w sumie zgadzają się z jego konserwatywnym światopoglądem. Ze wszystkich kandydatów prezydenckich Newt zawsze wyróżniał się jedną cechą – astronomiczną megalomanią. Jego ego jest znacznie większe od Empire State Building, co widać niemal na każdym kroku. Nie było wręcz okazji, przy której Gingrich nie omieszkał chwalić się swoimi “osiągnięciami naukowymi” oraz karierą historyka, mimo że owa polegała na uczeniu paru kursów w dość pośledniej szkole wyższej. Ale przechwałki te to pestka w porównaniu do tego, jak Newt widzi swoją osobę w kontekście współczesnej cywilizacji.
Przed miesiącem, gdy Gingrich był jeszcze nadal kandydatem, stwierdził przed kamerami: “Ja jestem postacią transformacyjną”. Nie wyjaśnił jednak, w jaki sposób doszedł do tego zaskakującego wniosku i jakiej transformacji dokonał. W każdym razie Ameryka jakoś tej transformacji nie zauważyła. W roku 1985, gdy zasiadał już w ławach Izby Reprezentantów, Newt powiedział, że chce “zmienić całą planetę” i że już to robi, bo w nim drzemie “prawdziwa władza”. Natomiast w roku 1992 wyraził pogląd, że jest postacią “z gruntu rewolucyjną”. A na zakończenie najlepszy chyba cytat. W roku 2005 Gingrich powiedział: “Po raz pierwszy zacząłem mówić o ratowaniu cywilizacji w sierpniu 1958 roku”. Ta ostatnia wypowiedź zastanawia z dwóch powodów. Po pierwsze, dziwi fakt, iż Newt z taką precyzją pamięta swoje pierwsze dywagacje na temat bycia zbawcą świata. A po drugie, od 1958 roku upłynęły 54 lata, a świat nadal nie jest zbawiony, a zatem wydajność domniemanego zbawcy wydaje się być dość kiepska.
Niejako po drodze Gingrich wielokrotnie porównywał się do wielu postaci historycznych, m. in. Abrahama Lincolna, Ronalda Reagana, Margaret Thatcher, Charlesa de Gaulle’a, Tomasza Edisona, a nawet Mojżesza. Gdy przemawia lub wygłasza jakiś odczyt, zawsze sprawia wrażenie człowieka, który wie absolutnie wszystko i zawsze ma rację, nawet wtedy, gdy plecie kompletne brednie. Podobnie zresztą zachowywał się w czasie licznych debat telewizyjnych z pozostałymi kandydatami, których traktował tak, jakby intelektualnie nie dostawali mu do pięt.
Na szczęście okazało się, że wyolbrzymione poczucie własnego “ja” nie jest wystarczającą kwalifikacją w wyborach prezydenckich. Ameryka raz już dała szansę Gingrichowi na znaczącą rolę polityczną, gdy obdarzono go funkcją przewodniczącego Izby Reprezentantów. Szansę tę kompletnie zaprzepaścił. Następnej raczej już nigdy nie dostanie.
Andrzej Heyduk