Ameryka od środka
Nie trzeba być wybitnym historykiem, by szybko dojść do wniosku, że Afganistan nie jest dobrym polem do popisu dla potencjalnych okupantów. Wielkie bitwy w tym kraju przegrywali z kretesem Brytyjczycy, Rosjanie, azjatyccy uzurpatorzy i przywódcy wpływowych imperiów. Przegrywa teraz bardzo podobną bitwę Ameryka. Od samego początku próba narzucenia temu z gruntu plemiennemu społeczeństwu zachodnich wzorców demokracji wydawała się być pomysłem egzotycznym i skazanym na niepowodzenie. I dziś w miarę jasne jest to, że nic z tego nie będzie.
Siły NATO działają w Afganistanie już od 10 lat. Zmagają się z talibami, a jednocześnie próbują budować infrastrukturę kraju i szkolić jego własne siły bezpieczeństwa. Jeśli jednak po dekadzie tych zmagań Afgańczycy nadal nie są w stanie rządzić się sami, a ogromna większość mieszkańców tej krainy na poczynania “rządu centralnego” w ogóle nie zwraca uwagi, być może czas najwyższy, by zwinąć manatki i wrócić do domu.
Ostatnio wiele hałasu zrobiło się wokół przypadku spalenia licznych egzemplarzy Koranu przez amerykańskich żołnierzy oraz tragicznego w skutkach “rajdu” pojedynczego żołnierza amerykańskiego na dwie afgańskie wsie. Afgańczycy domagają się od Ameryki różnych rzeczy i protestują na ulicach, podczas gdy w USA ciągle padają te same słowa o konieczności “dokończenia dzieła” w tym kraju. Nikt jednak nie wie, co dokończenie owego dzieła dokładnie oznacza, ani też nie wiadomo, jaka jest w przypadku tego konfliktu definicja sukcesu. Na “zbudowanie” Afganistanu wydaliśmy już miliardy dolarów, a tysiące młodych ludzi straciło w imię tych działań życie. Lekcje historii są systematycznie ignorowane, tak jakby w Afganistanie jeszcze żadna silna armia nie poniosła sromotnej klęski.
Fakty są tymczasem bardzo proste. Zachodni żołnierze działają w obcej sobie kulturze, w niezwykle trudnych warunkach i bez jakiejkolwiek sensownej wizji zakończenia tej misji. Wśród żołnierzy NATO coraz częstsze są przypadki samobójstw, a nerwowe załamania to niemal codzienność, choć na szczęście rzadko prowadzi to do masowych morderstw dokonywanych na ludności cywilnej. Szans na jakiś jasno sprecyzowany, ostateczny sukces po prostu nie ma. Powstaje zatem proste pytanie – co my tam jeszcze robimy?
Niektórzy dowódcy twierdzą, że już za “dwa lub trzy lata” Afganistan będzie w stanie przetrwać samodzielnie jako republika. Czyżby? Podobnie mówili przed 5 laty i nadal nic z tego. Jeśli przez dziesięć lat nie można zbudować armii, policji i w żaden sposób nie skorumpowanego rządu, szanse na to, że można będzie tego dokonać za 20 lub 30 lat są dość mierne.
Młodzi Amerykanie winni wrócić jak najszybciej do swoich rodzin i zapomnieć o tej bezsensownej wojnie. Nie przyniesie ona żadnego ostatecznego tryumfu, nie zakończy się salwami na przywitanie zwycięzców, a Afganistan pozostanie Afganistanem, ze wszystkimi swoim podziałami, konfliktami i wątłym poczuciem spójnej, narodowej tożsamości. Jeśli sami Afgańczycy dopuszczą potem do tego, że rządzić będą nimi ponownie skrajnie radykalni talibowie, nie jest interesem Ameryki, by się do tego mieszać. Moim zdaniem, po wycofaniu się stamtąd sił NATO, Afgańczycy wrócą do innego, doskonale im znanego rzemiosła – nieustannej wojny domowej. Wiedzą doskonale, jak ją prowadzić, bo mają wieloletnie doświadczenie. Natomiast ostrzeżenia o tym, że amerykańska ewakuacja spowoduje powrót al-Kaidy do tego kraju można włożyć między bajki – terroryści mają wiele innych “domostw”, na czele z Pakistanem i Jemenem. To, czy wrócą w górzyste ostępy Afganistanu nie ma większego znaczenia.
Andrzej Heyduk