Ameryka od środka
W USA od wielu już lat odbywa się przedziwny rytuał, polegający na tym, że liczni czołowi politycy kraju, nie wyłączając prezydenta, pojawiają się na forum proizraelskiej organizacji o nazwie AIPAC (American Israel Public Affairs Commitee), by się “wyspowiadać” środowisku żydowskiemu ze swojej skali poparcia dla państwa żydowskiego. Każdy po kolei wygłasza przemówienia, starając się udowodnić, że jego lub jej zaangażowanie w sprawy dobrego izraelskiego samopoczucia jest niepodważalne i wielkie.
W tym roku nie było inaczej, choć Barack Obama nieco się od tej spowiedzi wymigał, stwierdzając na forum AIPAC, że “lekkomyślne” gadanie o wojnie z Iranem jest niekorzystne dla wszystkich z wyjątkiem irańskiego rządu, i dał wyraźnie do zrozumienia, że nie patrzy przychylnie na domniemane plany jednostronnego ataku Izraela na wybrane cele “nuklearne” w Iranie. Niestety inni spowiadali się znacznie mniej roztropnie.
Mitt Romney, który wcześniej oświadczył, że jeśli Barack Obama zostanie ponownie wybrany na prezydenta, Iran wejdzie z pewnością w posiadanie broni nuklearnej, przed gromadą AIPAC-u zaprezentował jeszcze ambitniejsze treści. Powiedział mianowicie, że gdyby był prezydentem, zablokowałby Iran eskadrą okrętów wojennych i dałby do zrozumienia, że Stany Zjednoczone poprą zbrojnie każdą izraelską awanturę wojenną. Wyraził też pogląd, iż Obama sprzyja Arabom, a on, gdy już zostanie wybrany, nie pojedzie do Rijadu czy Ankary, ale w pierwszym rzędzie popędzi z hołdem do Jerozolimy.
Na forum AIPAC przemawiała też Liz Cheney, córka byłego wiceprezydenta Dicka Cheney, która nie dała się pobić Romneyowi w dziele opowiadania nonsensów. Ku wielkiemu aplauzowi oświadczyła, że jeszcze nigdy w historii nie było takiego prezydenta jak Obama, który zrobił najwięcej, by “zdelegalizować i podkopać państwo izraelskie”. Zdelegalizować? Podkopać? Liz chyba zbyt długo przebywała wraz z ojcem, który wpędził nas w dwie idiotyczne i bardzo kosztowne wojny, w “bezpiecznym tajnym miejscu”.
A na koniec spowiadał się też republikański przywódca w Senacie, Mitch McConnell. Zapewnił swoich proizraelskich słuchaczy, że jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, a jego zdaniem już pewnie zaszła, użyje przeciw Iranowi “miażdżącej siły militarnej”. Na szczęście na razie McConnell ma guzik do gadania w sprawie używania jakiejkolwiek siły militarnej przeciw komukolwiek.
Jedno jest pewne – wszyscy ci mówcy chcą nowej wojny, w imię interesów Izraela i bez żadnego względu na ewentualne katastrofalne konsekwencje takiego konfliktu. Być może najbardziej tej wojny pragnie “szara eminencja” w osobie Sheldona Adelsona, multimiliardera i zaciekłego syjonisty, który władował ogromne sumy w kampanię Newta Gingricha i który zgadza się z jego kretyńską opinią, że Palestyńczycy to “naród zmyślony”. Adelson zapowiedział już, że gdy Gingrich zrezygnuje z dalszej walki wyborczej, co jest nieuniknione, jego fortuna zasili Romneya. W tej sytuacji trudno się dziwić, że spowiedzi poszczególnych kandydatów na trybunie w AIPAC są tak przerażająco jednostronne i wojownicze.
O wojnie zawsze jest łatwo mówić, szczególnie gdy się jest politykiem, który za nic nie musi jeszcze odpowiadać. Oczywiste jest to, że Iran stanowi coraz większe zagrożenie dla Zachodu i coś z tym problemem trzeba będzie prędzej czy później zrobić. Jednak bicie w wojenne bębny, tak jakby chodziło tu o szybki desant na Grenadę, jest zdumiewająco lekkomyślne. Na razie to Barack Obama, a nie prowojenni mówcy w konfesjonale AIPAC-u, podpisuje listy kondolencyjne do rodzin młodych ludzi poległych w Iraku i Afganistanie, a każdy taki list to czyjaś wielka tragedia. Obama z pewnością wie, podobnie zresztą jak jego przeciwnicy, że absolutnie ostatnią rzeczą, jaka potrzebna jest dziś Ameryce, byłaby nowa wojna. Opowiadanie o niej tylko dlatego, by się przypodobać jakiejś wąskiej grupie dbającej o interesy nie Ameryki, lecz zupełnie innego państwa, jest zjawiskiem smutnym.
Andrzej Heyduk