Cofnijmy się o rok, do marca 2011. Egipt.
We wtorek 2 marca podjęto uchwałę, że za 3 tygodnie będzie referendum dotyczące konstytucji i wyborów. Następnego dnia, w środę, z funkcji premiera ustępuje premier Shafik, pod groźbą strajku generalnego zaplanowanego na następny dzień. W czwartek 4 marca ludzie wtargnęli do budynków służby bezpieczeństwa, chcąc zabezpieczyć dokumenty przed ewentualnym zniszczeniem przez upadający reżim. Dwa tygodnie później 19 marca 14 milionów głosowało na tak, czyli 77% biorących udział w referendum. Tydzień po wygranym przez lud referendum, 23 marca, rząd sprokurował nowe prawo pozwalające aresztować demonstrantów, a nawet skazywać ich na drakońską grzywnę pół miliona egipskich funtów, równowartość 100.000 dolarów.
Konstytucja z 1971 roku została zawieszona przez Radę Wojskową 9 lutego 2011. Obywatele zdecydowali jednak w referendum o szybkich wyborach w oparciu o zawieszoną konstutycję, ograniczając ilość kadencji do dwóch sześcioletnich. Trzeba pamiętać, że przy Konstytucji i prawie wyborczym grzebał sam Mubarak przygotowując do objęcia tronu swojego następcę, którego widział w najstarszym synie, Gamalu. To coraz bardziej irytowało wykształconych, świadomych swych praw obywatelskich młodych Egipcjan, domagających się życia w normalnym, nowoczesnym państwie. Powodów do niezadowolenia było zresztą o wiele więcej.
Ludzie zagłosowali za szybkimi wyborami, by wojsko oddało władzę nowo wybranemu parlamentowi za sześć miesięcy. Powodów do obaw, że wojsko nie odda władzy, też było wiele. Przecież w Egipcie, mimo ogromnego ruchu turystycznego, od zamachu na Sadata w 1981 roku wprowadzony jest niekończący się stan wyjątkowy. Następca Sadata, Mubarak, podtrzymywał ten stan strasząc terroryzmem. W istocie Sadata zamordowano, gdy w 1980 roku zawieszono na osiemnaście miesięcy stan wyjątkowy, który nieprzerwanie trwał od 1967 roku, czyli do wojny sześciodniowej z Izraelem. Innymi słowy stan wyjątkowy w Egipcie trwa prawie pół wieku, czyli przez większość życia dorosłych Egipcjan. Czy da się zmienić coś w kraju, w którym reżim, wojsko, korupcja trwa od dziesięcioleci?
W Egipcie zmiany zaczęły się we wtorek, 25 stycznia 2011. Ludzie korzystają z fejsbuka i zaczynają gromadzić się na słynnym już teraz placu Tahir w Kairze. Z każdym dniem jest ich coraz więcej i są bardzo rozdyskutowani, albowiem niedaleko Tunezyjczycy wyszli na ulice już w grudniu 2010 i w zaledwie miesiąc (14 stycznia) obalili prezydenta Ben Alego, który rządził twardą ręką od 23 lat. Ten się spakował i znalazł bezpieczne schronienie w Arabii Saudyjskiej, którą militarnie chroni sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, ustanowiony na początku lat 70.
Protesty, strajki, demonstracje, obywatelskie nieposłuszeństwo, około 850 zabitych i 6000 rannych doprowadziły w końcu do zniesienia trzydziestoletnich rządów egipskiego dyktatora. 11 lutego 2011 upada reżim Hosniego Mubaraka, głównego sojusznika Ameryki. To znaczy głównym sojusznikiem w tym regionie pozostaje Tel Awiw, niemniej ze względu na powszechną nienawiść krajów arabskich do Izraela, sąsiadujący z nim bezpośrednio Egipt uprawiał względnie przewidywalną politykę. Pewnie dlatego tak długo zajęła rządowi amerykańskiemu zgoda na oddanie w ręce ludu Mubaraka, który czeka teraz na swój proces. Czy kraj wrócił w ręce obywateli? Pełnię władzy przejęło wojsko. Rozwiązano obie izby parlamentu. Ludzie czekali na jesień, na wybory.
Z szikagowskiej perspektywy Tunezja to daleko, ale nie dla rodaków z Polski. Polacy lubią spędzać wakacje w Maroku, Grecji, Tunezji – potwierdzają biura podróży. Lubimy ciepłe, egzotyczne kraje. Dochód narodowy $6600 na osobę, inflacja 2.7%, ropa naftowa i gaz – to główne skarby tej ziemi, choć chwile rozkwitu Kartagina (obecnie przedmieście Tunisu) przeżywała już 8 wieków przed Chrystusem i do upadku Cesarstwa Rzymskiego była afrykańskim spichlerzem Rzymu. Tunezja liczy 10 milionów mieszkańców, z czego służby paramilicyjne to 250.000. Reżim Ben Alego miał się zatem całkiem dobrze do grudnia 2010 roku, gdy pod parlamentem całospalenia dokonał Mohamed Bouazizi, bezrobotny absolwent uniwersytetu.
Niepotrzebna śmierć jedynego żywiciela ośmioosobowej rodziny. Bardzo smutna historia dwudziestosześcioletniego chłopaka z małej miejscowości, położonej niecałe 200 km od Tunisu. 17 grudnia 2010 roku policjantka zarekwirowała mu warzywny stragan. Zdarzyło się to nie pierwszy raz, więc zjawił się w urzędzie, by zapłacić dziesięciodinarową karę, dzienny utarg, równowartość 7 dolarów. Został upokorzony przez policjantkę, sponiewierano pamięć o zmarłym ojcu. Gdy protestował, dostał od niej w pysk i nikt w urzędzie nie chciał wysłuchać jego racji, więc w desperacji wrócił i podpalił się. To dało iskrę do protestów, bo oburzeni ludzie wyszli w tym mieście na ulice, a za nimi chwilę potem podążył cały naród. Widząc, co się święci, Zine el Albidine Ben Ali odwiedził chłopaka w szpitalu, lecz ten zmarł 28 grudnia.
Media lubią 'koloryzować' rewolucje. Pomarańczowa na Ukrainie, jaśminowa w Tunezji, od narodowego kwiatu, a dziesiątki tysięcy protestujących obecnie w Moskwie przed ponownym wyborem Putina wybrało na swój protest kolor biały – czyżby śnieg? Sami Tunezyjczycy nie lubią nazwy jaśminowa rewolucja, bo jedną jaśminową już mieli. Było to wtedy, gdy poprzedni reżim obalał sam Ben Ali w 1987 roku.
Tamtą rewolucję propaganda też nazywała jaśminową. Od tego czasu rządził względnie bogatym jak na region krajem w policyjnym stylu. Poparcie Francji i Stanów Zjednoczonych zapewniało mu bezkarność i wszelkie zbrodnie oraz dyktatorskie zapędy uchodziły na sucho. Do grudnia 2010 r. niebezpieczna mieszanka bezrobocia, biedy i represji politycznych wyciągnęła ludzi na ulice. Niedaleko budynku parlamentu w Tunisie zastrajkowali prawnicy. Ich też pobito. Gdy zmarł Mohamed Bouazini prostesty nasiliły się, zwłaszcza że dotychczasowe były krwawo tłumione przez służby bezpieczeństwa. 6 grudnia 95% z 8.000 prawników rozpoczęło solidarnościowy strajk. Pod koniec stycznia tysiące policjantów dołączyło do protestujących. Ostatecznie poparła ich także armia. Prezydenta Ben Alego już nie było w kraju, zwiał do Arabii Saudyjskiej.
Ludzie od tygodni uciekają z kraju. Z jednej strony służba bezpieczeństwa, z drugiej strony coraz więcej uzbrojonych band, głód, brak bezpieczeństwa. Dwa tysiące Tunezyjczyków ucieka na pobliską włoską Sycylię, 4 tysiące znajduje schronienie na włoskiej wyspie Lampeduza, wzbudzając panikę w Unii Europejskiej. Tak rozpoczęła się wiosna 2011 roku.
W przeciągu zaledwie kilku miesięcy arabska wiosna rozleje się na cały półwysep arabski. Protesty w Bahrajnie, Jordanii, a nawet w spokojnym i względnie liberalnym Maroku. W Jemenie 27 lutego 2012 Ali Abdullah Salih (u władzy od 1978 roku) przekazał w końcu rządy wiceprezydentowi Hadiemu i zapowiedział, że udaje się na zasłużoną emigrację do Etiopii. W Libii ginie Muammar Al-Gaddafi, natomiast w Syrii jesteśmy właśnie świadkami bezradności świata przyglądającemu się krwawej wojnie, jaką reżim Baszara al-Assada wypowiedział niepokornemu narodowi.
W Europie gorąco było w tym czasie w Portugalii i w Grecji, ze względu na zapaść finansową, lecz prawdziwie oddolny ruch oburzonych zebrał się na madryckim placu Puerta Del Sol w maju 2011 w Hiszpanii. Ruch ten wybuchł wtedy w 58 hiszpańskich miastach, rozlewając się po całej południowej Europie. W tym czasie w Stanach Zjednoczonych nic nie zapowiadało, że pod koniec lata wykiełkuje przed nowojorską giełdą ruch Occupy Wall Street, który pociągnie całe Stany Zjednoczone.
Jan Wiktor Soroko