Ameryka od środka
Do Waszyngtonu przyjechał z wizytą wiceprezydent Xi Jinping, który spotkał się z różnymi politykami, na czele z prezydentem Obamą, a potem pojechał “w Amerykę”, odwiedzając stany Iowa i Kalifornia. Jednak najśmieszniejsze jest to, że Xi zjawił się w USA nie tyle jako wiceprezydent, co przyszły prezydent, bo zgodnie z zasadami chińskiego autokratyzmu w przyszłym roku obejmie tę funkcję – jak zwykle bez kampanii wyborczych, wyborów, debat telewizyjnych, itd. Już dziś wiadomo, kto będzie za kilkanaście miesięcy przywódcą Chin, i ta pewność politycznej sukcesji jest zwykle dla zachodnich demokracji widomym znakiem absencji demokracji.
Jednak Chiny to inna para kaloszy. Ponieważ kraj ten stał się w znacznej mierze wierzycielem świata, wszyscy muszą się z Chińczykami liczyć, łącznie z Białym Domem. I dlatego Amerykanie od lat przymykają oczy na fakt, że chińskie sukcesy gospodarcze odbywają się w kontekście zamordyzmu, prześladowań politycznych, cenzury oraz zdecydowanego tępienia wszelkich przejawów krytyki pod adresem rządzących elit.
Przed dziesięcioma laty w Waszyngtonie zjawił się Hu Jintao, dzisiejszy prezydent, a wtedy – tak jak Xi dziś – prezydent in spe. Innymi słowy, przez ostatnią dekadę absolutnie się nic nie zmieniło. Zarówno George W. Bush jak i Barack Obama witali “namaszczonych” przyszłych przywódców chińskich z wszelkimi honorami. W czasie dwustronnych rozmów zawsze poruszane są zdawkowo “trudne tematy”, także sztucznie utrzymywana wartość chińskiej waluty, czy sprawa poszanowania praw człowieka, ale owocuje to zawsze tym samym – chińską argumentacją, że Pekin ma pełne prawo do “budowania własnej państwowości” bez ingerencji ze strony świata zewnętrznego.
Być może tym razem, po objęciu przez Xi władzy, będzie nieco inaczej. Hu Jintao okazał się być półmartwym technokratą bez żadnego pomysłu na przyszłość kraju, ale przetrwał jakoś, bo jego rządy przypadły na okres żywiołowego rozwoju gospodarczego. Obecnie kondycja ekonomiczna świata wygląda fatalnie, a Chiny coraz bardziej przypominają kolosa na glinianych nogach. Kraj zaczyna zdradzać pierwsze objawy stagnacji, coraz częściej dochodzi do różnych protestów na tle społecznym, korupcja jest wszechobecna, a liczni specjaliści są zdania, że chiński rynek nieruchomości wkrótce przeżyje kryzys jeszcze gorszy od tego, jaki stał się udziałem USA. Jest to nadal potęga gospodarcza, ale grozi jej prędzej czy później eksplozja, jeśli reformom ekonomicznym nie będą towarzyszyć zmiany polityczne.
Nikt nie wie, czy Xi będzie mógł lub chciał takie zmiany wprowadzać. Jego ojciec w swoim czasie został ukarany za posiadanie “zakazanej książki” i był rzekomo przeciwny brutalnemu stłumieniu prodemokratycznego ruchu studenckiego, który zakończył się masakrą na placu Tiananmen. Być może zatem Xi będzie pierwszym od lat przywódcą, który przywiązywać zacznie większą wagę do oczywistych niesprawiedliwości i słabości chińskiego systemu politycznego.
Sytuacja ta nakłada jednak nowe obowiązki na zachodnie demokracje. Należy przestać wreszcie patrzeć wyłącznie na chińskie pieniądze i odwrócić się od skorumpowanych inwestorów. Dobrze by też było przestać udawać, że kolejni chińscy przywódcy to dla szefów zachodnich państw równorzędni partnerzy. Nigdy nimi nie powinni być tak długo, jak ich funkcja jest im dawana w prezencie, a nie wynika z niczym nieskrępowanej woli wyborców. Przejęcie władzy przez Xi może się okazać dla Chin momentem przełomowym, a Zachód może skutecznie pomóc nie przez bojaźliwe tuszowanie prawdy, lecz przez większą i pryncypialną natarczywość w stosunku do wszelkich przejawów chińskiego totalitaryzmu. Przyjacielskie przechadzanie się prezydenta z Xi po trawniku przed Białym Domem z pewnością taką natarczywością nie jest.
Andrzej Heyduk