Ameryka od środka
Mitt Romney, który ma spore szanse na stanie się republikańskim kandydatem na prezydenta, jest jednym z najbogatszych ludzi w historii ubiegania się o ten urząd. Jego osobisty majątek szacowany jest na ćwierć miliarda dolarów. Nikt nie ma oczywiście prawa do krytykowania go za to, o ile tylko wszystkie te pieniądze zarobione zostały w sposób legalny, a wszystko na to wskazuje. Nie zmienia to jednak faktu, że tak wielka skala jego bogactwa ma pewne konsekwencje polityczne, nie mówiąc już o tym, iż wpływa na to, jak kandydat postrzega rzeczywistość.
Były gubernator Massachusetts jest nie tylko bogaty, ale pochodzi z bardzo zamożnej rodziny i nigdy o żadne problemy finansowe nie musiał się troszczyć. I widać to również w obecnej kampanii wyborczej. Przed kilkoma dniami Romney wyraził pogląd, że zarobione przez niego w czasie jednego roku 350 tysięcy dolarów za publiczne wystąpienia „to niezbyt dużo”, co wywołało w mediach pewną konsternację. Bądź co bądź ogromna większość Amerykanów może tylko marzyć o zarabianiu takiej sumy za 8-godzinną pracę dzień w dzień przez cały rok.
Romney wzbrania się też na razie przed ujawnieniem swoich zeznań podatkowych z ostatnich lat, co budzi podejrzenia o to, iż są to dane, które dodatkowo podkreślą nie tylko jego zamożność, ale fakt, iż amerykańskie prawo podatkowe sprzyja ludziom bogatym. Sam kandydat już się z tym zresztą zdradził, gdyż powiedział, że jego zarobki są opodatkowane „gdzieś w okolicach 15%”. Innymi słowy, Mitt płaci najniższe możliwe podatki, mimo że jest multimilionerem.
Jest to całkowicie legalne, bo taka stopa oprocentowania dotyczy zysków inwestycyjnych, a większość zarobków kandydata takie ma właśnie źródło. Jest jednak coś moralnie odpychającego w fakcie, że przeciętni śmiertelnicy w USA płacą często znacznie wyższe podatki, rzędu 25-35 procent, mimo że zarabiają o wiele mniej. Dzieje się tak dlatego, że prawo podatkowe faworyzuje zyski z inwestycji, a te z kolei są niemal zawsze udziałem najbogatszych Amerykanów.
Kilkakrotnie już Romney wypowiadał publicznie treści, z których wynika, że żyje on z dala od przeciętnej, amerykańskiej rzeczywistości i nie ma zbyt wielkiego pojęcia o tym, z jakimi problemami zmagają się codziennie mieszkańcy kraju. A gdy już przyjdzie mu natknąć się na jakiegoś „obywatela w potrzebie”, robi się z tego polityczną hecę, która zwykle jest żałosna. Tak było w przypadku bezrobotnej mieszkanki stanu Południowa Karolina, która zgłosiła się do kandydata ze smutną historią swojego życia, a ów obdarował ją jednorazowym datkiem pieniężnym. Problem w tym, że nie jest to i nie może być recepta na uzdrowienie Ameryki. Nikt nie chce jałmużny, lecz realnego wsparcia ze strony władz, nieważne czy stanowych, czy też federalnych. Jednym z przejawów takiego wsparcia mógłby być na przykład o wiele bardziej sprawiedliwy system wymierzania podatków.
Znamienne jest to, że w czasie spotkania ze wspomnianą kobietą Romney zasugerował, że „może jej jakoś pomóc stan”. Jest to o tyle dziwne, że wszyscy republikańscy kandydaci nieustannie nawołują do ograniczania roli rządu w życiu codziennym obywateli. Mitt nie jest wyjątkiem. Z pozycji ćwierćmiliardera łatwo jest opowiadać o zaletach decentralizacji i minimalizacji rządowych wpływów. Wszak kandydat nigdy nie musiał w żaden sposób polegać na pomocy władz i nigdy nie stał w obliczu kompletnego finansowego krachu. Na świat patrzy przez pryzmat, który jest udziałem tylko znikomej części społeczeństwa. Nie znaczy to, że nie może z tego powodu być prezydentem. Z drugiej strony, jego dotychczasowe zachowania podkreślają często głoszoną tezę, że Romney to kandydat elit – obojętny, wyniosły, bez pojęcia o codzienności Ameryki, ale za to siedzący na górze pieniędzy.
Andrzej Heyduk