Ameryka od środka
W miarę oczywiste jest to, że Rosji daleko jest do statusu kraju, w którym istnieje stabilna demokracja. Wręcz przeciwnie, ostatnia dekada przyniosła budowę “poletka Putina”, czyli autorytarnego państwa, w którym demokratyczne metody sprawowania władzy są pozorne. I trzeba od razu zaznaczyć, że znacznej części Rosjan taki styl rządzenia odpowiada. Okazuje się jednak, że nawet najbardziej potulni mogą się w końcu zdenerwować, o czym świadczą ostatnie masowe demonstracje w Moskwie przeciw Putinowi i jego po części sfałszowanym wyborom.
Zapewne opozycja w Rosji nie ma szans na spektakularne sukcesy, jakie stały się w tym roku udziałem kilku państw arabskich. Jednak Kreml jest najwyraźniej zaniepokojony tym, że aż tak dużo ludzi demonstruje przeciw demokracji na niby. Towarzysz Władimir przymierza się do trzeciej kadencji w roli prezydenta kraju, co tylko podkreśla wszystkie farsowe cechy rosyjskiego systemu politycznego.
Przez wszystkie lata rządów Putina i jego podstolnika Miedwiediewa Biały Dom systematycznie udawał, że Rosja to nie tylko sojusznik, ale także ostoja demokracji. Na szczęście ta błazenada zaczyna dobiegać końca. Sekretarz stanu Hillary Clinton skrytykowała ostatnio aresztowania wśród rosyjskich demonstrantów i wyraziła publicznie pogląd, że niedawnym wyborom parlamentarnym do Dumy “należy się uważnie przyjrzeć”, sugerując tym samym, że nie wszystko w czasie tej elekcji było tak jak trzeba. Jej słowa wynikały przede wszystkim stąd, iż europejscy obserwatorzy wyborów zanotowali wiele nieprawidłowości w trakcie głosowania, nie mówiąc już o tym, że skrytykowali Moskwę za blokowanie opozycjonistom dostępu do mediów i nękanie ich innymi restrykcjami. W ten sposób po raz pierwszy od wielu lat szefowa amerykańskiej dyplomacji dała do zrozumienia, iż Biały Dom docenia fakt, że w Rosji rządzi autorytarna klika, udająca piewców swobód obywatelskich.
I jaka była na to reakcja Putina? Typowa dla wielu jemu podobnych kacyków. Oznajmił on mianowicie, że to władze USA podżegają Rosjan do wylegania na ulice i powodowanie chaosu. Nie tak dawno temu Hosni Mubarak opowiadał głupoty o tym, że setki tysięcy ludzi na ulicach egipskich miast to robota “obcych agentów”, a nieboszczyk Kadafi przez wiele miesięcy bajdurzył coś o tym, że rewolta w jego kraju jest dziełem al-Kaidy, Izraela i “określonych kół” na Zachodzie. Każdy zamordysta, gdy tylko poczuje się zagrożony, tłumaczy się, iż jego mini-imperium broni się przed “siłami zewnętrznymi”, bo przecież sam naród nigdy by przeciw ukochanemu wodzowi nie wystąpił.
Nie sądzę, by rządy Putina i jego kliki znajdowały się obecnie w fazie schyłkowej. Nadal można się przecież odwołać do pałek bezpieki, co się właśnie w Moskwie odbywa. Jednak ostatnie wydarzenia są korzystne zarówno dla Rosji, jak i dla USA. W Rosji zburzony został skutecznie mit o tym, że krajowi temu Putin jest jakoś niezbędnie potrzebny, a występowanie przeciw niemu nie ma sensu. Natomiast w USA wreszcie zagościł nieco większy realizm w interpretacji tego, co się w Moskwie dzieje i jak się to ma do demokracji.
Nie wiadomo dokładnie, jaka była skala elekcyjnych fałszerstw w Rosji, choć mimo tych machlojek partia polityczna pana premiera straciła znaczną liczbę mandatów w Dumie. Jak prześmiewczo zauważyli niektórzy komentatorzy, pozycja Putina i jego wasalnej partii osłabła na tyle, że nie można nawet “porządnie sfałszować wyborów”. I bardzo dobrze, że nie można.
Andrzej Heyduk