Ameryka od środka
Gdy rozmawiamy o wielkim biznesie, niemal nigdy nie pojawią się w tym kontekście rozważania natury moralnej. Jest to w miarę zrozumiałe – w świecie wielkich, międzynarodowych koncernów, walczących o rynki zbytu i klientów, na etykę w zasadzie nie ma miejsca. A jeśli nawet się znajdzie, to tylko w sposób dość zdawkowy. W związku z tym niemal nigdy szefowie ważnych firm nie zastanawiają się nad tym, czy ich poczynania nie są przypadkiem moralnie naganne, nawet jeśli pozostają zgodne z prawem.
Ostatnie lata przyniosły w USA wiele biznesowych upadłości. Zwykle odbywa się to tak, że jakiś koncern ogłasza bankructwo i chowa się przed odpowiedzialnością za długi oraz zobowiązania pod parasolem zwanym „Chapter 11”. Ogłoszenie finansowego upadku nie znaczy wcale, że firma przestaje działać – wręcz przeciwnie, wszystko toczy się dokładnie tak jak przedtem, tyle że zarząd może kompletnie ignorować wcześniej podpisane umowy ze związkami zawodowymi, np. dotyczącymi rent i emerytur. Przedsiębiorstwo się „reorganizuje” pod nadzorem sądu, a potem „wychodzi ze stanu upadłości” i funkcjonuje nadal, tyle że ze znacznie mniejszym bagażem fiskalnych obligacji.
Wszystko to jest pod wieloma względami totalnie niemoralne, bo daje pracodawcy prawo do wypowiadania wcześniej podpisanych zobowiązań. W praktyce nikt się jednak specjalnie nie przyjmuje. W amerykańskiej awiacji cywilnej w latach 2001–2009 upadłość zgłosiło kilka dużych linii lotniczych, które – wyswobodzone z obowiązku wypłacania emerytur i przestrzegania postanowień umów o pracę – nagle zaczęły być „na plusie”. Jedynym wyjątkiem była linia American Airlines, której szef – Gerard J. Arpey – systematycznie odmawiał ogłoszenia bankructwa, twierdząc, że podjęcie takiego kroku byłoby nieetyczne i niesprawiedliwe dla tysięcy pracowników.
Jego walka o zachowanie biznesowej uczciwości zakończyła się właśnie klęską, bo linie AA (ściślej ich zarząd) w ostatnich dniach ogłosiły upadłość. Arpey zaraz potem zrezygnował ze swojej funkcji, odmawiając jednocześnie przyjęcia jakiejkolwiek rekompensaty finansowej, czyli tzw. „severance package” zwanej również czasami „złotym spadochronem”. Innymi słowy, pozostał do końca wierny swojemu przekonaniu, że ogłaszanie bankructwa przez wielkich pracodawców to nie wynik jakichś katastrofalnych trudności finansowych, lecz prawna sztuczka, ułatwiająca wymiganie się od zobowiązań wobec zwykłych ludzi.
Niestety w świecie wielkiego biznesu ludzie pokroju Arpeya zdarzają się niezwykle rzadko. Zwykle szefowie koncernów, nawet tych, które z ich własnej winy mają fatalne wyniki finansowe, lądują na „zielonej trawce”, z milionami dolarów w kieszeni i spokojną emeryturą. Nikt ich o nic nie pyta i nikt nie ma do nich pretensji. Gerard J. Arpey zachował się po prostu jak zwykły człowiek i za to z pewnością należą mu się słowa pochwały. Podejrzewam, że i tak jest człowiekiem zamożnym, a zatem brak końcowej premii z AA nie zaważy zapewne zbyt poważnie na jego dalszych losach. Czasami jednak ważne są również symbole. Arpey to rzadki symbol uczciwości w świecie niemal całkowicie zdominowanym przez chciwość. On też mógł się schować pod ów zawsze poręczny parasol „Chapter 11”. Wybrał stanie na deszczu.
Andrzej Heyduk